MY NAME IS POZNAŃ. Dekodując własne światy
Zaczynaliście jako cover band. Które cudze utwory były dla Was najważniejszą szkołą? I co sprawiło, że z czasem postanowiliście pisać własne kawałki?
Nastya Day: Na początku graliśmy różne piosenki, przede wszystkim po to, żeby się zgrać. Z tamtego składu zostałam tylko ja, ale to doświadczenie było potrzebne. Sięgaliśmy po utwory Lady Gagi, Maroon 5 czy Tones and I. Najwięcej coverów graliśmy jednak z repertuaru Muse - i myślę, że słychać to w naszym brzmieniu. Ten zespół był i wciąż jest dla nas ogromną inspiracją. Do dziś, gdy musimy przygotować cudzy utwór na konkurs, najczęściej wybieramy właśnie ich. A do własnej twórczości popchnęła nas sytuacja - kiedy chcieliśmy występować w klubach, wszędzie oczekiwano od nas oryginalnego materiału. Początkowo było to frustrujące, ale w końcu zaczęłam grać na pianinie melodię, którą od dawna miałam w głowie. To właśnie intro "Ruins", otwierające naszą epkę "Suspense", wydaną w ubiegłym roku. Dopisaliśmy resztę i od tamtej pory skupiamy się na własnych utworach.
Dekoder to nazwa, która kojarzy się z odszyfrowywaniem, z ukrytym kodem - co właściwie chcecie "dekodować" w swojej muzyce?
Kam: Ta nazwa powstała jeszcze w czasach cover bandu. Dekoder to urządzenie, które zmienia sygnał - i to dobrze korespondowało z naszym pierwszym logo, przedstawiającym celownik. Wybieraliśmy "cel", czyli piosenkę, i przerabialiśmy jej sygnał na własny styl. Kiedy zaczęliśmy tworzyć autorski materiał, nazwa nieco straciła sens. Były rozmowy o zmianie, ale ostatecznie uznaliśmy, że zostajemy Dekoderem. Marzy nam się moment, kiedy po wpisaniu "Dekoder" na YouTubie w pierwszej kolejności wyświetli się nasza muzyka, a dopiero potem dekodery DVB-T. Niestety na razie jest odwrotnie!
Na Waszej debiutanckiej epce słychać wyraźnie, że choć jesteście zespołem gitarowym, to wspomniane pianino nie jest dodatkiem, ale równorzędnym narzędziem. Wciąż od niego zaczynacie pisanie utworów?
K.: Od początku zależało nam, by ono grało "pierwsze skrzypce", a gitary były dla niego tłem. Wyjątkiem jest "Just Believe", gdzie pianina nie ma, ale zwykle ustawiamy miks tak, by zawsze było na pierwszym planie. To naturalne, bo Nastya jest naszą liderką i to ona na nim gra - a my, mówiąc brutalnie, często jesteśmy jej podkładem. A nie jest łatwo sprawić, by pianino przebiło się przez przesterowane gitary, choć chyba nam się to udało, przynajmniej takie mam wrażenie.
Dekoder to ciekawy balans między popową formą a garażową energią. A co dla Was jest najważniejsze w warstwie słownej - o czym przede wszystkim chcecie opowiadać?
N.D.: Teksty w większości są bardzo osobiste. Raczej nie zmyślam historii na potrzeby piosenek - to, co można u nas usłyszeć, jest powiązane z moimi emocjami i przeżyciami. Jeśli czuję coś naprawdę mocno, prędzej czy później ląduje to na papierze. Nasze utwory często dotyczą walki z samym sobą albo trudnych emocji, które towarzyszą nam na co dzień. Jedna z nienagranych jeszcze piosenek opowiada o sytuacji w moim kraju... Ale nie zawsze chodzi o mroczne tematy - takie Just Believe to przekaz raczej podnoszący na duchu.
K.: Zgadzam się. Nawet jeśli tekst porusza trudne sprawy, zwykle kończy się jakimś światełkiem w tunelu - przekazem, że "damy radę", "jakoś się uda" i że "nie jesteś w tym sam".
Wasz projekt ma zarówno polskie, jak i ukraińskie korzenie. Jak postrzegacie te relacje we własnej perspektywie - muzycznej i osobistej - w czasach, kiedy oba narody są sobie wyjątkowo bliskie?
K.: Od roku mamy w zespole nawet trzy narodowości, bo dołączył Denis z Białorusi. Jest też Bartek, ale on akurat jest z Polski. Myślę, że bez tych dobrych relacji Dekoder by nie przetrwał - zwłaszcza że wciąż robimy to z pasji, a nie dla pieniędzy. Półtora roku temu mieliśmy poważny kryzys, kiedy z grupy odeszły dwie osoby i zostaliśmy z Nastyą we dwoje, co zresztą widać w klipie do "One Life". Jednak z perspektywy czasu uważam, że to nas wzmocniło. Muzycznie też się dogadujemy - słuchamy podobnych rzeczy, mamy zbliżone inspiracje. No, może z wyjątkiem Bartka, który jest bigbandowcem i jazzmanem, choć mimo to w Dekoderze odnalazł się świetnie.
N.D.: Dodam, że w czasach, gdy nasza kapela była cover bandem, właściwie nikt z nas nie pochodził z Polski. Nie wszyscy jednak dobrze przyjęli pomysł tworzenia własnej muzyki i wtedy kilka miejsc w grupie się zwolniło. Pierwszym Polakiem, który został z nami na dłużej, był właśnie Kam. To z nim nauczyłam się dobrze mówić po polsku - na początku musieliśmy dużo rozmawiać, choćby o sprawach zespołu, więc tydzień po tygodniu mój polski był coraz lepszy. To doświadczenie bardzo nas zbliżyło. Myślę, że właśnie dzięki temu, mimo że jesteśmy z różnych krajów, potrafimy razem stworzyć coś ciekawego.
A dlaczego zdecydowaliście się wydać tylko epkę, a nie od razu pełny album? Tylko dlatego, by nie nagrywać czegoś na siłę?
K.: Głównym powodem były finanse. Nagranie całej płyty w wybranym przez nas studiu przekraczało nasz budżet. Byliśmy na etapie, w którym chcieliśmy zacząć koncertować i promować swoją muzykę, ale mieliśmy tylko dwa dema, więc nasze portfolio wyglądało dość skromnie. Zdecydowaliśmy się więc na mniejszy krok - nagrać kilka piosenek, by zwiększyć swoje szanse na koncerty i promocję. W tamtym składzie koszty dzieliliśmy na trzy osoby, a ja długo odkładałem pieniądze, pracując w magazynie. Póki co do naszej pasji raczej dokładamy, niż na niej zarabiamy. Mogliśmy wybrać tańsze opcje, ale zależało nam na jakości. Nagraliśmy materiał w świetnym poznańskim studiu i naprawdę cieszę się, że to zrobiliśmy właśnie tam, bo efekt jest bardzo satysfakcjonujący.
N.D.: Był jeszcze jeden powód - byliśmy kompletnymi "no-name'ami", co też przemawiało za tym, by nie wydawać od razu dużej ilości materiału. W czasach, gdy bardzo łatwo stracić uwagę słuchacza, a największą popularnością cieszą się treści trwające kilka sekund, trudno oczekiwać, że ktoś poświęci 50 minut na debiutancki album nieznanego zespołu. Epka była bezpieczniejszym rozwiązaniem - dawała większą szansę, że ludzie przesłuchają materiał od początku do końca.
Jesteście bardzo aktywni koncertowo - od klubowych scen po przeglądy. Jak zmienia się Wasza energia na scenie w zależności od kontekstu?
K.: Zawsze staramy się dawać z siebie maksimum. Kiedy widzę, że publiczność dobrze się bawi, dostaję dodatkowego kopa i chcę jeszcze bardziej się rozkręcić - to typowa "akcja-reakcja". Na przeglądach jest inaczej - często publiczność jest nieliczna, głównie złożona z członków innych zespołów. Wtedy brakuje tej energii zwrotnej, przez co trudniej jest się wczuć. Kiedyś graliśmy na zlocie motocyklowym - przed sceną było raptem kilku organizatorów i muzycy z innych kapel, a osoby spoza tego grona można było policzyć na palcach jednej ręki. Reszta uczestników odsypiała noc na polu namiotowym. (śmiech) Dlatego - podsumowując - najlepiej gra się na "zwykłych" koncertach, niezwiązanych z żadnymi konkursami czy przeglądami. To jest najbardziej autentyczne i naturalne.
Czy macie poczucie, że publiczność reaguje szczególnie mocno na któryś utwór z "Suspense"? Jest dziś w Waszym secie moment, który można nazwać "punktem zapalnym"?
K.: Najlepiej przyjmowane jest wspomniane "Just Believe" - pewnie też dlatego, że zazwyczaj gramy je na bis. Wtedy energia jest największa, zarówno po naszej stronie, jak i po stronie publiczności. A na koniec zawsze dajemy z siebie wszystko, co jeszcze nam zostało.
N.D.: Bardzo dobrze działa też "One Life", ludzie często wyciągają wtedy latarki w telefonach, zwłaszcza że koncertowa wersja zaczyna się od długiego, melancholijnego intro. To naprawdę świetny widok ze sceny.
Jeśli pełny album miałby powstać jutro, to w którą stronę chcielibyście na nim pójść? I czy możemy spodziewać się go prędzej niż później?
K.: Materiału mamy sporo, choć jeszcze nie tyle, by złożyć cały album. Myślę, że pod względem brzmienia będzie on w dużej mierze kontynuacją "Suspense". Epka była czymś w rodzaju dema naszej przyszłej płyty, przynajmniej na ten moment. Dołączyli do nas Denis i Bartek, świetni muzycy, i być może to właśnie oni sprawią, że nasz album zabrzmi jednak trochę inaczej. Tej zimy chcemy poświęcić się tworzeniu materiału na płytę. Dwa tygodnie temu kręciliśmy teledysk do jednego z nowych kawałków i niedługo będzie jego premiera. Mam nadzieję, że do końca 2026 roku uda nam się wypuścić pełnoprawny album!
Rozmawiał Sebastian Gabryel
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również
Ostatni z Teya
Kultura na weekend
A Wy lubicie słoną lukrecję?