Podstawą tej opowieści jest korespondencja słana zza oceanu. Skąd listy wzięły się na wystawie?
To listy, które słali emigranci ze Stanów Zjednoczonych i Brazylii do bliskich z trzech współczesnych powiatów na wschód od Torunia: Lipna, Rypina i Golubia-Dobrzynia, wówczas w zaborze rosyjskim. Żaden z nich nigdy nie dotarł do adresata. Dostawały pieczątkę zadzierżat (zatrzymano - przyp. red.), a ich jedynymi czytelnikami byli cenzorzy. Zalegały potem w magazynach i piwnicach, a ich cudownego odkrycia dokonał w 1941 roku wówczas młody historyk, późniejszy profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Witold Kula.
O jak dużej liczbie wyjazdów mówimy?
Szacuje się, że od połowy XIX wieku, kiedy zaczęły się masowe zamorskie wyjazdy z Polski pod zaborami, aż do wybuchu I wojny światowej, co najmniej 2,5 miliona osób wyjechało do samych Stanów Zjednoczonych i ponad 100 tysięcy do Brazylii. Stąd na początku XX wieku Chicago było zaraz obok Warszawy i Łodzi największym polskim miastem.
Porażająca skala.
Właśnie dlatego robimy tę wystawę. Mam wrażenie, że chętniej pamiętamy o politycznych migracjach elit - Mickiewicz, Norwid, Słowacki, a pamięć o masowych emigracjach zwykłych ludzi za chlebem jest wymazana. Jest to szczególnie widoczne w toczonej obecnie debacie publicznej, gdy mówiąc o migrantach czy uchodźcach, zawsze myślimy o kimś innym, zapominając o własnej historii migracyjnej.
O czym migranci pisali do bliskich?
To, co mnie urzekło w pierwszym kontakcie z tymi listami, to nie ich treść, a forma. W większości były pisane przez osoby niepiśmienne, więc dyktowano je. Są więc zapisem żywego, mówionego języka chłopskiego z końca XIX wieku. To tak, jakby usiadł przed nami człowiek sprzed 125 lat i opowiadał swoją historię. Z kolei tym, co zaskoczyło mnie pod względem treści, jest uniwersalność wielu aspektów doświadczenia emigracyjnego. Oczywiście zmieniają się uwarunkowania historyczne czy przestrzenne, ale mechanizmy pozostają te same i dotyczą wszystkich tych, którzy zmuszeni są migrować - czy są to chłopi z Guberni Płockiej wyjeżdżający do obu Ameryk, czy osoby uciekające dziś do Europy przed przemocą i biedą. W końcu dzieje ludzkości to właśnie historia zasiedlania kolejnych regionów.
Na wystawie samym listom towarzyszą również fotografie, dokumenty i przedmioty z Muzeum Etnograficznego w Toruniu. Jak uporządkować tak ogromną ilość materiału?
Ekspozycja jest zbudowana nielinearnie i skupia się na ośmiu wątkach tematycznych składających się na doświadczenie bycia migrantem. Pierwszy z nich - (Nie)oczywiste powody - mówi o tym, dlaczego ludzie decydują się na taki krok. Przecież większość z nas, jeśli nie musi, nie porzuca swojego domu. Coś nas musi wypychać, a coś innego przyciągać. Drugi wątek - Droga cierniowa - opowiada o samej podróży. Trzeci - Robota w 3 "D' - wziął nazwę od angielskich słów dirty, dangerous i dull, mówi więc o pracy brudnej, niebezpiecznej i nużącej, którą zwykle podejmują migranci. Czwarty - Ziemia obiecana - jest o drugiej stronie medalu - praca, owszem, była ciężka, ale dawała godne zarobki i poczucie awansu. Piąty moduł, mój ulubiony, to Bliskość na odległość, a więc próby utrzymywania relacji z bliskimi. Szósty wątek to Pamięć (do) rzeczy, czyli znane i nam wożenie oscypków czy śliwek w czekoladzie do znajomych za granicą. Siódmy - Podwójne domy - mówi o gospodarzeniu na odległość: wydawaniu w listach dyspozycji w stylu "kup krowę, sprzedaj świnię". Ostatni wątek tej opowieści nazywa się Sami swoi i jest o samoorganizowaniu się, szukaniu oparcia we własnej grupie na emigracji.
Ile trwała taka podróż?
Wiek XIX to wiek pary. Gdy wprowadzono parowce, najkrótsza podróż do Nowego Jorku trwała od 7 do 10 dni na samym oceanie. Wcześniej emigranci musieli się przedostać przez granice zaborów do Berlina, a stamtąd pociągami do któregoś z niemieckich czy belgijskich portów. Łącznie jakieś 2-3 tygodnie w drodze. A to i tak nic w porównaniu z tymi, którzy płynęli do Ameryki Południowej. Ta podróż, łącznie z licznymi przesiadkami, trwała nawet do 2 miesięcy. To właśnie tam najczęściej umierały dzieci. Strasznie czyta się te listy, w których emigranci piszą: "Kochani Rodzice, niech będzie pochwalony Jesus Chrystus. Jak zdrowie? U nas wszystko dobrze, jeno nam Edwardek umarł".
Czego obawiali się najbardziej?
Wszyscy wyjeżdżający bali się podróży statkiem, Wielkiej Wody. Ludzie byli upychani pod pokładem jak sardynki. Często nie wolno im było wychodzić na zewnątrz, żeby nie zakłócali komfortu podróży pasażerom pierwszej i drugiej klasy. Bardzo złe warunki sanitarne sprawiały, że była to podróż wycieńczająca. W listach pojawia się wiele wskazówek, jak się przed tym zabezpieczyć - jakie łykać krople, czego nie jeść, które prycze zajmować.
No więc które?
Na pewno nie dolne. Z prozaicznego powodu - przecież jak wszyscy zaczną wymiotować, to na tych, którzy są pod spodem.
W epoce telefonów komórkowych i internetu łatwo komunikować się na odległość, wtedy bardzo trudno było utrzymywać relacje.
Co ciekawe, nie były to tylko relacje z rodziną. Pisano do znajomych, sąsiadów. Ludzie niekiedy po raz pierwszy w życiu stawali przed koniecznością zwerbalizowania swoich uczuć, do tego od razu na piśmie. Zawsze sobie wyobrażałam, że w tamtych czasach małżeństwo było formą kontraktu. A okazuje się, że listy do żon są bardzo ciepłe i czułe, wręcz intymne. Czasem jeden list tworzono wspólnie, bo jak już się znalazło kogoś piśmiennego, pisało się hurtem. Mamy też listy umierających, którzy wiedzą, że to ostatnie słowa, jakie napiszą.
Czego z poprzedniego życia brakowało im najbardziej?
To ciekawe, za czym tęsknili. Na pierwszym miejscu - pierzyna. Kiedy do mężczyzn dołączały ich żony, zawsze miały ją ze sobą zabrać. Wyobraźmy sobie, jak podróżowały te kobiety, często z trójką, czwórką dzieci i jeszcze z pierzyną. Pieszo, koleją, wozem, po drodze zmieniają się języki, waluty... Dla kobiet wieziono chusty, dla mężczyzn - turecki tytoń i alkohol: wódeczkę albo arak. To były zarówno zachcianki, jak i rzeczy niezbędne. W listach z Brazylii liczne są prośby o nasiona, dubeltówki i narzędzia gospodarskie. Oczywiście pojawia się też wiele wątków związanych z religijnością, na przykład święte obrazy. A przy nich konkretne instrukcje: "wyjmij obraz z ram, a ramy i szkło sprzedaj".
Wystawie towarzyszy wiele dodatkowych wydarzeń. Jakich?
Czas trwania wystawy jest przepleciony spotkaniami, na których chcemy dopowiedzieć, jak wyglądały migracje w tamtym okresie i jak wpłynęły na kształt naszego społeczeństwa, w tym Wielkopolski. Z Małgorzatą Szejnert, autorką reportażowej książki Wyspa klucz, będziemy rozmawiać o reżimach migracyjnych, przyjrzymy się współczesności potomków tych, którzy wyjechali, i tych, którzy zostali. Do tych ostatnich dotarłam ze studentami Instytutu Etnologii i Antropologii Kulturowej UAM w ramach badań terenowych (Od)zyskiwanie pamięci migracyjnej. Będziemy też gościć Elżbietę Goździak, światowej sławy badaczkę zjawisk migracyjnych, oraz Karolinę Bielenin-Lenczowską, która właśnie wróciła z badań w polskich wioskach w Brazylii. Do tego cała oferta edukacyjna, w tym między innymi warsztat z poszukiwania własnych korzeni. Na koniec ukaże się poprojektowa książka, a w niej efekty naszych poszukiwań potomków pierwotnych adresatów niedostarczonych listów.
Rozmawiała Anna Solak
Natalia Bloch antropolożka kultury, pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej oraz w Centrum Badań Migracyjnych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Naukowo zajmuje się antropologią mobilności - uchodźstwa, migracji i turystyki - zwłaszcza w kontekście pozaeuropejskim
- wystawa Wszyscy jesteśmy migrantami. Listy polskich emigrantów z Ameryki z końca XIX wieku
- wernisaż: 23.09. g. 18
- wystawa czynna do 27.11
- CK Zamek, Sala Wystaw
- bilety: 6 zł normalny, 4 zł ulgowy