Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

ROZMOWY W GARDEROBIE. Stawiam znaki zapytania

- Miejsce zamieszkania nie powinno mieć znaczenia. Jeśli ktoś mnie chce, proszę bardzo: jestem. Ale sam nie jeździłem i nie jeżdżę na castingi. Nie lubię brać udziału w takich wyścigach - mówi Zbigniew Grochal*, aktor Teatru Nowego.

. - grafika artykułu
Zbigniew Grochal (pierwszy z prawej) w spektaklu "Dwunastu gniewnych ludzi" w Teatrze Nowym, fot. Bartłomiej Jan Sowa

Po co Ci doktorat?

Bo bez niego, pracując na różnych uczelniach - a nauczycielem akademickim jestem od ponad 30 lat - mogłem być najwyżej starszym wykładowcą, a tak nie chciałem.

Czyli sprawy ambicjonalne?

Raczej konsekwencja. Skoro zabrałem się do nauczania, uznałem, że  sam też powinienem się rozwijać i w końcu - mimo braku czasu - rozpocząć tzw. ścieżkę naukową.

Kolejnego kroku jednak nie zrobiłeś.

Napisałem pracę habilitacyjną, została pozytywnie oceniona, ale w międzyczasie zmieniły się procedury i o tym, co ze mną zrobić, miał zadecydować Senat Akademii Muzycznej, a ten podjął jednogłośnie decyzję o nadaniu mi tytułu profesora nadzwyczajnego.

Zamiast doktora habilitowanego?

Tak wyszło. A jakiś czas później zostałem też uczelnianym profesorem na WSUS-ie.

I jako profesor przeszedłeś na emeryturę?

Na Akademii Muzycznej. Na innych uczelniach nadal prowadzę zajęcia. Pracuję też ciągle w teatrze.

Od młodych czerpiesz energię, uczysz się ich postrzegania świata, ich myślenia?

To bardzo pomaga, nie mam czasu się zestarzeć, zmuszają mnie do intensywności. W życiu i na scenie...

...bo w teatrze pierwsze skrzypce grają dziś młodzi reżyserzy i dramaturdzy...

...i zupełnie inaczej pracują niż ci, u których zdobywałem aktorskie ostrogi. Ale na to, co oni proponują, patrzę z ogromnym zaciekawieniem. To jest oczywiście kompletnie inny dla mnie rodzaj pracy, inny stan gotowości, mnóstwo improwizacji, ciągłe zmiany, a efekty premierowe - zaskakujące i niemal do końca trudne do przewidzenia. Dzisiaj częściej tworzę ideę niż postać, skupiam się bardziej na sensach niż emocjach, ale podoba mi się, że teatr jest dziś nieustanną prowokacją, że namawia do bycia w stanie zwątpienia. A to ważne. Wątpię, więc jestem! Kiedyś, przed laty, w jakimś wywiadzie mówiłem: "znaczę swoje życie wykrzyknikami". Było w tym sporo fanfaronady. Dziś zamiast wykrzykników stawiam znaki zapytania. I to na każdym poziomie. Także teatralnym.

Moment przełomowy w teatrze dla Ciebie?

Radek Rychcik i Dwunastu gniewnych ludzi. Na początku wydawało mi się, że taka forma, jaką zaproponował, jest nie dla mnie. Cały proces budowania spektaklu wydawał mi się obcy. Okazało się, że wszystko było bardzo przemyślane, spójne i finalnie wyśmienite. Dziś już nie mam oporów, z przyjemnością doskakuję do świata młodych. Karmię się ich energią.

Cofnijmy się do początków. Ty - najmłodsze dziecko w rodzinie, między Tobą a Twoimi braćmi było kilkanaście lat różnicy. Jeden został muzykiem...

...i chciał, żebym poszedł w jego ślady; przez całe liceum chodziłem do szkoły muzycznej, grałem na fortepianie, ale papiery chciałem składać na prawo.

Nie do szkoły teatralnej?

Ten pomysł pojawił się tuż przed maturą. Wygrałem wojewódzkie eliminacje Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego i przewodnicząca jury - Halina Cieszkowska, aktorka Teatru Wyspiańskiego w Katowicach - wręczając mi nagrodę, powiedziała: "Zdasz do szkoły, to zobaczymy się jeszcze w teatrze!". Nie zrozumiałem, o co jej chodzi, więc mi wyjaśniła, że powinienem zdawać na PWST. I wtedy pomyślałem, że może rzeczywiście.

I dostałeś się za pierwszym razem. Do Krakowa.

To był dla mnie szok, bo 13 miejsc, kilkuset chętnych i ja, chłopak z Czechowic-Dziedzic, się dostaję! Razem z Janem Peszkiem, Bogusławem Kiercem. Później dołączyła do nas Ewa Demarczyk.

Rodzice byli zachwyceni?

Ojciec wolał, żebym był prawnikiem albo lekarzem, bo te zawody zapewniały dobre życie.

Na drugim roku zadebiutowałeś na scenie.

Tak, w Krakowiakach i Góralach u Jerzego Golińskiego.

Nie zostałeś w Krakowie, chociaż to miasto kochałeś jak żadne.

Miałem propozycję od swojego rektora, Bronisława Dąbrowskiego, który był jednocześnie dyrektorem Teatru Słowackiego, ale wcześniej przyjechał Jerzy Goliński i namówił mnie na Wybrzeże w Gdańsku. To było wtedy - mimo że już po dyrekcji Hübnera - ciągle bardzo ważne miejsce w Polsce. Nie mogłem odmówić. Zresztą Kraków nie miał sensu, bo wtedy w Słowackim królowali Marek Walczewski i Janusz Zakrzeński. Długo bym czekał na jakąś rolę.

Gdańsk spełnił Twoje oczekiwania?

Artystycznie to był wspaniały czas. Sporo ciekawych ról zagrałem, między innymi Adama w Tragedii człowieka Imre Madacha.

To dlaczego wyjechałeś?

Po dziesięciu latach skończyło się moje małżeństwo z Teresą Iżewską, zacząłem układać sobie życie od nowa i uznałem, że nie mogę zostać w teatrze, w którym pracuje moja eksżona. Dostałem propozycję od Kazimierza Brauna ze Współczesnego we Wrocławiu - znowu świetny teatr. Potrzebowałem jednak też mieszkania, bo wkrótce miał się urodzić mój pierwszy syn, a lokalu nie było, przyjechałem więc do Poznania, poszedłem do dyrektor Cywińskiej - okazało się, że pamiętała mnie z roli Jaśka w Weselu u Hebanowskiego - i powiedziała, że chce mnie w zespole, obiecała też, że w ciągu roku-półtora dostanę swoje M-ileś. A Teatr Nowy cieszył się wtedy sławą miejsca, w którym spełnia się idea zespołowości, a repertuarowo dzieją się rzeczy najważniejsze. To było dla mnie kolejne, fantastyczne wyzwanie.

I znowu było dobrze.

Wspaniale! Po Cywińskiej nastał Korin. Różnie wspomina się tę dyrekcję, ale było naprawdę kilka świetnych przedstawień i o nich trzeba pamiętać. Piękna Lucynda, Czerwone nosy, Ghetto... Za Korina pojawił się tu Warlikowski... W każdym razie dużo grałem i miałem kilka ról całkiem dobrych, które chyba mnie aktorsko wzbogaciły.

42 lata na tej samej scenie... Bez pokusy, by to zmienić?

Nie, nigdy. Może dlatego, że od samego początku mocno pokochałem to miasto? Czuję mieszkających tu ludzi i chyba mam z nimi dobry kontakt. Niezależnie od tego, czy prowadzę jakąś uroczystość, czy akcję charytatywną.

A nie masz poczucia, że na tej wierności Poznaniowi ucierpiała jednak Twoja kariera, ileś ról Cię ominęło, na przykład w filmie?

Miejsce zamieszkania nie powinno mieć znaczenia. Jeśli ktoś mnie chce, proszę bardzo: jestem. Ale sam nie jeździłem i nie jeżdżę na castingi. Nie lubię brać udziału w takich wyścigach. Nie czuję się jakoś niedowartościowany z powodu bycia aktorem poznańskim. To mnie w żadnym razie nie umniejsza. Mam poczucie spełnienia. A teraz bardziej żyję. Razem z synami zwiedzam miejsca, na które wcześniej nie miałem czasu: Stany Zjednoczone, Tajlandia... Jeśli czegoś żałuję, to właśnie tego, że za mało byłem w domu, kiedy oni dorastali, bo jak nie teatr, to uczelnie albo radio.

No właśnie - radio!

Zawsze było ważne. I w Gdańsku, i w Poznaniu. Ale to temat na osobną rozmowę. W każdym razie jest dobrze. Naprawdę.

rozmawiała Anna Kochnowicz-Kann

*Zbigniew Grochal - ur. 1944 r. w Czechowicach-Dziedzicach. W 1966 r. ukończył Wydział Aktorski PWST w Krakowie. W 2006 r. uzyskał stopień doktora sztuk teatralnych. W latach 1966-77 związany z Teatrem Wybrzeże w Gdańsku. Od 1977 r. jest aktorem Teatru Nowego w Poznaniu. Odznaczony między innymi Złotym Krzyżem Zasługi, Medalem Edukacji Narodowej i Srebrnym Medalem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis".

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019