Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

O piosence, teatrze i życiu

Z Jerzym Satanowskim rozmawia Anna Kochnowicz.

Jerzy Satanowski. Fot. archiwum prywatne - grafika artykułu
Jerzy Satanowski. Fot. archiwum prywatne

Tym razem kulinarnej tradycji nie mogło stać się zadość: Jerzy Satanowski od wielu lat już nie mieszka w Poznaniu, przyjeżdża tu, kiedy realizuje spektakle lub koncerty. Nie będzie więc rozmowy o gotowaniu, bo spotkaliśmy się nie w domu, tylko w restauracji. On zamówił dla siebie rybę na parze, ja - mniej zdrowo - smażonego kurczaka. Przeszliśmy od razu do "sedna sprawy". Pretekst był oczywisty: spektakl "Życie to nie teatr" w Teatrze Nowym.

Przypominasz w tym przedstawieniu piosenki ze spektakli z czasów Izabelli Cywińskiej, Eugeniusza Korina i Janusza Wiśniewskiego. Powróciły też kompozycje od lat (i na zawsze) kojarzone z Twoim nazwiskiem, które powstały do tekstów Edwarda Stachury. Lubisz wspominać?

To nie był tylko sentymentalny powrót. Zawsze powstaje nowa wartość, gdy tej samej piosenki dotyka nowy człowiek. On wprowadza swój własny kolor. Poza tym upływający czas to też zmieniający się kontekst. Ten sam tekst śpiewany w czasach realnego socjalizmu i dzisiaj wyposażony zostaje w zupełnie inne sensy. I to jest w piosence najciekawsze. Słowa chyba najmniej się w niej zużywają. Nie lubię wracać do tego, co było, ale jeśli ktoś chce wykonać mój utwór, to wsłuchuję się w niego od nowa z uwagą i czasami dzieje się tak, że piosenka, o której nie najlepiej kiedyś myślałem, staje się znacznie ważniejsza, bo właśnie ktoś odkrył w niej sensy mnie samego zaskakujące.

Spektakl przygotowywałeś na inaugurację roku jubileuszowego Teatru Nowego: jego 90-lecia jako sceny i 40-lecia tego etapu, który rozpoczął się wraz z Izabellą Cywińską. Jej nazwisko ważne jest i w Twojej historii.

Debiutowałem u niej, jeszcze w Kaliszu. Następnego roku przeszła tutaj, do Poznania, a ja przywędrowałem za nią. A właściwie wróciłem. Moi rodzice się rozwiedli, kiedy byłem dzieckiem. Najpierw mieszkałem z matką w Opaczy pod Warszawą, a potem przeprowadziłem się tu, do ojca, który w tym czasie kierował Operą w Poznaniu. Jego żona, Danusia Balicka, była aktorką Teatru Polskiego.

Teatr znałeś więc od podszewki.

Na pewno był w moim życiu na długo przedtem, nim ja się w nim pojawiłem w roli kompozytora. W domu spotykali się reżyserzy, aktorzy. Izabella Cywińska przyjaźniła się z rodzicami.

Ale po maturze wybrałeś filologię polską.

Bo teatr był z jednej strony, a literatura z drugiej. Moja matka pisała książki i dbała, żebym zawsze dużo czytał. Ja to zresztą lubiłem. Nim zdałem maturę, zresztą wieczorowo w "Marcinku", nauczyłem się grać na gitarze. Występowałem z różnymi kapelami: a to jako gitarzysta, a to jako wokalista. Grałem nawet na dancingach, do kotleta. Myślałem, że definitywnie z tym kończę, kiedy dostałem się na filologię polską. Wtedy zbliżyłem się do teatru, ale nie po to, aby w nim pracować, tylko żeby go opisywać. Publikowałem recenzje teatralne w poznańskim "Nurcie", jeździłem na festiwale i nawet nie przypuszczałem, że będę teatr tworzył. Kiedy jednak nadarzyła się okazja, żeby znaleźć się po tej drugiej stronie rampy, skorzystałem.

Okazja?

Byłem chyba na drugim roku studiów, kiedy do poety Wincentego Różańskiego, z którym siedziałem w jednej ławce, przyjechał Edward Stachura. Pisał poezję i prozę, ale wtedy akurat miał czas opętania piosenką, zaczął nawet grać na gitarze. Pierwsze teksty dostałem od niego w prezencie. Napisałem do nich muzykę. Nie miały żadnego komercyjnego przeznaczenia, służyły wyłącznie nam: wieczorami, kiedy spotykaliśmy się w większym lub mniejszym gronie, brało się gitarę i śpiewało. Jak przy ognisku. No i kiedyś, właśnie wieczorem, pojawił się u mnie Henryk Baranowski. Jechał do Kalisza, do Cywińskiej. Miał tam robić Goldoniego. Posłuchał tych naszych piosenek, zrobił jakąś dziwną minę, a nazajutrz, już z Kalisza, zadzwonił z informacją, że zamiast Goldoniego robi musical i chce tam włożyć wszystkie piosenki, które mu zaśpiewałem. Tak to się zaczęło. Oczywiście nie był to czysty przypadek, bo - jak mówiłem - Cywińska mnie znała, nie wiedziała tylko, że komponuję. Widać jednak uwierzyła w geny i bez oporów zgodziła się na mój debiut. To był spektakl Trucizna, miłość i śpiew, 1972 rok, 12 piosenek napisanych razem ze Stachurą i Jonaszem Koftą.

Wierzysz w przypadek?

Czy wierzę? Przeciwieństwem tego byłoby uznanie, że nasze życie jest całkowicie przez kogoś zaplanowane. W to akurat nie wierzę. Historia się tworzy poprzez splot działań różnych ludzi, rzeczy, czasu i tak dalej, ale od chwili, kiedy się coś zdarzy, przeszłość jest nieodwracalna. To taka egzystencjalna "teoria nieoznaczoności". Można oczywiście próbować wpływać na los (na przykład talent wzmocnić katorżniczą pracą), a jednak tak zwane "przeciwności losu" czasami sprawiają, że i tak sukcesu nie osiągniemy. Traktuję życie na tyle poważnie, by je w jakiś sposób planować, ale i też nie na tyle serio, abym uważał, że wszystko, co sobie wymyśliłem, musi się na pewno zdarzyć.

40 lat spędziłeś właściwie na walizkach, jeżdżąc po całej Polsce. Czym jest dla Ciebie teatr? Koniecznością? Życiem alternatywnym? Ucieczką? Skoro napisałeś dotąd muzykę do 310 przedstawień, 40 filmów, wyreżyserowałeś 40 spektakli i koncertów, to znaczy, że ciągle, non stop pracujesz! Jest życie poza tym?

To trudne pytanie. Na pewno na początku tej drogi uczestnictwo w kulturze było jakimś moim marzeniem. Ono pojawiło się, już kiedy byłem chłopcem. Pamiętam, jak oglądałem pierwsze festiwale piosenki w Opolu i tak bardzo chciałem znaleźć się tam w środku, żeby ode mnie coś zależało. Tak się w końcu stało. Z teatrem było podobnie. On mnie interesował, wciągał, ale jednocześnie miał zbyt wiele tajemnic, abym wszystko w nim rozumiał. Działo się to powoli. Pomagało, że byłem po polonistyce. Skradałem się do niego od strony muzyki i literatury jednocześnie. A potem zrozumiałem, że teatr to przede wszystkim aktorzy, że muzyka wcale nie jest w nim aż tak ważna. Czy to życie alternatywne? Czasami można mieć wrażenie nierealności tego naszego świata. No bo cóż? Gdzieś tam toczą się wojny, padają narody, Europa się łączy, a my siedzimy na próbie i zastanawiamy się, czy aktor ma wyjść z prawej, czy z lewej strony. A jednak to, co powstaje na końcu tego procesu, działa - mam nadzieję - w ważnej sprawie, całkiem realnej. Poza teatrem robię wiele innych rzeczy: spotykam się z ludźmi, kolekcjonuję sztukę. Z całą pewnością żyję w pełni. Zresztą w młodości najpierw bardzo mocno się zanurzyłem w życiu i miałem sporą szansę się wykoleić. Może dlatego cenię rzeczywistość i uważam, że cud teatru jest mniejszy od cudu istnienia. Dziś wybieram ten rodzaj sztuki, która niejako grzebie się w życiu, ale swoją jakością uwzniośla trywialność dnia. Nie da się też w teatrze myśleć wyizolowanymi kategoriami: reżyser - aktor - postać ze sztuki. Albo: kompozytor i ktoś, kto śpiewa piosenkę. Tu są prawdziwi ludzie i relacje, które przez całe lata są żywe. Przygotowując ten koncert, znowu coś razem próbowaliśmy zrobić, patrzyliśmy, co z tego wyniknie. To jest teatr, ale też i nasze życie.

I nie ma tu ukrywania się czy uciekania od siebie?

Część tego, jacy jesteśmy, przynoszą nam geny, drugą część zdobywamy wraz z doświadczeniami, wychowaniem. Trochę to można samodzielnie później zmienić, bo - jak mówił Josif Brodski - "byt kształtuje świadomość, ale tylko do momentu, w którym świadomość nie przyswoi sobie sztuki dystansu". Można więc spojrzeć na siebie z "lotu ptaka" i walczyć z jakimiś niepożądanymi cechami. Choć z latami coraz bardziej nabieram przekonania, że to się nie do końca udaje. Czy jakikolwiek zawód pozwala maskować siebie? Z tym, co mi we mnie przeszkadza, walczę cały czas i robiłbym to także, pracując w kopalni. W teatrze bardziej siebie obnażamy. Opowiadamy o tym, co jest nam bliskie, odwołujemy się do własnego doświadczenia, ale też powinniśmy z uwagą słuchać innych. Dziś coraz bliższa jest mi taka definicja inteligencji: "człowiek jest tym inteligentniejszy, im więcej widzi różnic między ludźmi". Sztuka nie jest ucieczką. Jest opowieścią o tym, co nas różni, i formą komunikowania się ze światem.

Odrzucasz kategorię natchnienia. Mówisz o sobie: "Jestem kompozytorem usługowym".

Bo żyję zamówieniami. Gdybym usiadł nad papierem z postanowieniem, że napiszę symfonię, to po 15 latach miałbym może tytuł. Moim natchnieniem jest termin. Pracuję dużo, ale z poczucia obowiązku: jeśli coś komuś obiecałem, to nie mogę go zawieść.

W życiu też?

Jestem po stronie lojalności. Uważam, że jak się ludzie na coś umawiają, to powinni się tego trzymać. Wiem, że w sprawach terminów to łatwiejsze niż w tzw. "Sprawach Życiowych", bo ludzie na przykład umawiają się na miłość, a potem nic z tego nie wychodzi. Wtedy trzeba wybierać mniejsze zło. I odrzucać "filozofię Kalego". Wydaje mi się, że tak się zachowuję.

A co z asertywnością? Umiesz powiedzieć "nie"?

Z tym mam kłopot. Może dlatego, że robienie muzyki do teatru po raz 311 wciąż jest dla mnie przyjemnością? Nawet jeśli dziewiąty raz będzie to Hamlet.

Anna Kochnowicz