Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Ludzie, coście tacy smutni?

Rozmowa z Sebastianem Frąckiewiczem*, autorem książki "Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce"

. - grafika artykułu
Sebastian Frąckiewicz. Fot. A. Frąckiewicz/arch. prywatne

Dlaczego akurat street art?

Zauważyłem, że nie ma wokół niego żadnej szerokiej dyskusji. Takie rozmowy toczą się tylko na specjalistycznych blogach, które są pisane raczej dla wtajemniczonych. Trzeba mieć już jakiś background, żeby zrozumieć, o co chodzi.

Stąd taka ucieczka w rozmowy?

To nie ucieczka. Rozmowa jest dobrą formą, żeby otrzymać informację z pierwszej ręki. Do każdej z rozmów trzeba się też solidnie przygotować.

Z książki wynika, że twórcy różnią się od siebie i sami nie mają "jedynej słusznej" definicji street artu.

To dobrze, że definicja nie jest zastana. Z drugiej strony - i to jest główny powód, dla którego zrobiłem tę książkę - rozwój street artu w Polsce nastąpił w latach 2008-2010, ale krytyka zjawiska kompletnie za nim nie nadążała. W dużej mierze przyłożyły do tego rękę różne  festiwale street artu, które polegały głównie na tym, żeby robić murale. I tu pojawia się podstawowe pytanie - czy mural to też street art?

To duże uproszczenie.

Można kompletnie się od tego odciąć, zrobić grubą krechę między muralem a drobną interwencją w ulicę, albo uznać, że mural to jedna z wielu form street artu, za to taka, która zawłaszczyła całą uwagę.

Z czego to wynika? Z tego, że to przeszczepiamy, popełniamy swego rodzaju odtwórstwo?

Jan Sowa w książce Inna Rzeczpospolita jest możliwa! opisuje mechanizm, który polega na bezrefleksyjnym przeszczepianiu u nas rzeczy z Zachodu. Od momentu kiedy pojawił się Banksy, a Tate Modern zrobił pierwszą dużą wystawę street artu, my też zaczęliśmy to robić. Często słyszę, że Poznań jest fatalny, bo nie ma tylu murali. Uważam, że ma ich trochę i wystarczy. Mamy przecież Noriakiego, SKR-a czy wywodzącą się ze środowiska anarchistycznego manuFAkturę, która robi rzeczy adbustingowe, czyli przekształca oficjalne komunikaty miasta, zmieniając ich znaczenie.

Na przykład znany szablon "Poznań to nie firma"?

Na przykład. I moim zdaniem to ma dużo większą wartość niż te oficjalne rzeczy.

Więc co sądzisz o poetyckich muralach - wierszach Różewicza i Herberta, które trafiły na ściany w ramach konkursu Centrum Warte Poznania?

To właśnie forma, o której mówimy, tyle że bardziej typograficzna i literacka. Dopóki nie ma zbyt wielkiej ingerencji w przestrzeń, jest OK. Ale myślenie, że mural zmieni cokolwiek, to iluzja. Podam przykład. Mieszkam na Wildzie, która ma chyba ze 30 tys. mieszkańców i żadnego domu kultury z całorocznym programem. Jest tylko sezonowy Ogród Wilda. Możesz zrobić mural, ale to nie zastąpi edukacji kulturalnej. Zwłaszcza dla dzieciaka, który nie ma zbyt fajnie w chacie i do takiego domu kultury mógłby przyjść dobrze spędzić czas. To nie tylko nasz problem, to cały sposób myślenia. Fundacja SPOT zrobiła neon "Wilda" w miejscu, gdzie kiedyś było kino. Co on zmieni prócz tego, że jest pomnikiem klęski?

Lepiej byłoby zaprosić widzów w swe nieskromne progi na darmowe projekcje filmowe. Kultura kosztuje, a młody człowiek, który nie ma pieniędzy, nie może w niej uczestniczyć. Może co najwyżej przyjść do CK Zamek, ale nie zapominajmy, że jeśli jesteś 14-letnim dzieciakiem z Wildy, który źle wygląda i źle się ze sobą czuje, to dla ciebie przestrzeń takiej zrobionej na wysoki połysk przestrzeni sztuki jest zupełnie obca.

Więc co proponujesz?

W Polsce władza - mam na myśli ten najwyższy poziom państwowy - kapituluje na polu kultury, zrzucając odpowiedzialność za nią na organizacje społeczne czy fundacje. Ale nawet najciekawsze działania incydentalne typu neon czy mural nie zastąpią ci całorocznego, sprawnie działającego miejsca z płynnością finansową i zapewnioną długofalowością działania. Inne pytanie: kto ma decydować o tym, co się maluje na murach - ludzie czy specjaliści? Bo jeśli ludzie, to zwykle źle to się kończy, co jest po prostu związane z brakiem edukacji wizualnej w szkołach. Przyjmuje się więc taką strategię, że najpierw się mural maluje, a dopiero potem pyta ludzi o zdanie. Jeśli za bardzo protestują, to się go po prostu niszczy, jeśli się spodoba - zostaje.

Więc co? Edukacja poprzez street art?

Raczej plastyka w szkołach i domy kultury od dziecka. Żeby rozumieć kulturę w wieku 40 lat, musisz w niej uczestniczyć. U nas sztuka w przestrzeni publicznej to zwykle dekoracja. Ma być duża i kolorowa, ma wnosić promień słońca do życia ludzi, którzy zarabiają 1300 złotych netto. Ale to nie działa, bo przy takim poziomie życia masz gdzieś sztukę i kulturę. 

Murale częściej szkodzą, niż pomagają?

Przykłady z Europy Zachodniej pokazują, że nie pomagają. Dzięki temu, że powstają, w danej okolicy rosną czynsze, wszyscy chcą tam mieszkać, a dzielnica się gentryfikuje. Berlin i Barcelona to dobre przykłady tego procesu.

A jak wytłumaczysz to, że w street arcie jest tak mało kobiet?

Rzeczywiście, w Polsce nie mają zbyt mocnej pozycji. Po pierwsze to zwykle ciężka, fizyczna praca, po drugie street art ma korzenie grafficiarskie. A jednak bieganie w nocy za pociągiem czy tworzenie tagów na mieście to głównie domena mężczyzn. Ale to się powoli zmienia. W Gdańskiej Szkole Muralu Rafała Roskowińskiego działają głównie dziewczyny.

Największa wartość Poznania?

Jego życie oddolne. Kiedy przespacerujesz się ulicami, zauważysz wiele drobnych  interwencji. Mamy ogromną ilość szablonów, łącznie z tymi chrześcijańskimi. Jak ten z Chrystusem i napisem "Prawda". To też jest fajne. Nie dostajesz tego na twarz, musisz się bardziej wysilić, wejść w kilka zaułków... Pod wiaduktem Pestki był kiedyś genialny napis: "Ludzie, coście tacy smutni? Przecież jedziecie do pracy!". Wiesz, w kontekście Pestki, która codziennie odwozi do roboty tysiące zmęczonych ludzi zatłoczonym tramwajem, który co chwilę się psuje... To jest prawdziwy street art.

Więc w czym leży problem?

Problemem jest to, że na wielkie festiwale zapraszani są zagraniczni goście, którzy nie znają lokalnych problemów. W Płocku kiedyś działało świetne Podwórko, ale zostało zarżnięte przez miasto. To były rzeczy zaangażowane, wymierzone w lokalny kontekst. Przecież jeśli miasto jest fajne, inni też chcą tu przyjeżdżać. Możesz sobie zrobić nawet 30 murali na Świętym Marcinie, ale to niczego nie zmieni. Doskonały przykład - Osiedle Orła Białego na Ratajach. Tam też był pomysł, żeby zrobić murale. Nie wiadomo skąd wyskoczył facet, który pomyślał, że osiedle jest szare i smutne, więc należy je pokolorować. I to nagle miało sprawić, że ludzie na osiedlu poczują się lepiej.

Czyli proste myślenie, jak w Twoim tytule - "żeby było ładnie".

Tytuł to cytat z Mariusza Libela, chociaż to, żeby było "ładnie i estetycznie", przewija się również przez inne rozmowy. Konkursy na mural upamiętniający taką czy inną rocznicę są zakałą polskich miast. Powstają nowe prace, przychodzi fotoreporter i pstryka zdjęcia. Potem gazeta publikuje informację typu: "W tym roku w naszym mieście powstały nowe, kolorowe murale, jak wam się podobają?". I tak wygląda dyskusja o sztuce zewnętrznej. Poznań nie jest tu wyjątkiem.

Rozmawiała Anna Solak

*Sebastian Frąckiewicz - ur. w 1982 r. dziennikarz i krytyk komiksowy. Publikował m.in. w Przekroju, Tygodniku Powszechnym i Polityce. W 2012 r. wydał Wyjście z getta. Rozmowy o kulturze komiksowej w Polsce. W lipcu, nakładem Galerii Miejskiej Arsenał, ukazała się jego druga książka Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce

  • Sebastian Frąckiewicz "Żeby było ładnie. Rozmowy o boomie i kryzysie street artu w Polsce"
  • wyd. Galeria Miejska Arsenał
  • Poznań 2015