Do tej pory był pan raczej kojarzony z literaturą dla dorosłych. Co sprawiło, że zwrócił się pan w stronę młodszego czytelnika?
Podczas targów książki we Frankfurcie odebrałem telefon od wydawnictwa Nasza Księgarnia. Podczas wspólnego lunchu zaproponowano mi, bym napisał bajkę dla dzieci. Broniłem się przed tym, jak mogłem. Długo mnie przekonywali, aż w końcu się udało. Książki z Naszej Księgarni kupowałem swojej córce, więc postanowiłem, że się odwdzięczę. Jednak postawiłem jeden podstawowy warunek - ta bajka będzie zawierała naukę, że tak jak w tytule książki będzie to bajka trochę naukowa. W 2013 roku wydawnictwo utraciło prawa do jej publikacji. Przez trzy lata nie można było jej dostać. Na szczęście na targach w Warszawie w kolejce z książkami do podpisania stała pani Monika Karmaza z wydawnictwa Tadam. Zdziwiła się, że mam w swoim dorobku pisarskim bajkę. Postanowiła ją wydać.
To będzie jednorazowa przygoda, czy zamierza pan zadomowić się na rynku literatury dla dzieci?
Przez pewien czas dałem sobie spokój z pomysłami na pisanie bajek, ale teraz mogę powiedzieć, że Marcelinka będzie miała siostrzyczkę, Cecylkę. Będzie ona podobnie wścibska, podobnie ciekawska jak jej poprzedniczka. Dziewczynka zauważy, że jej kolor oczu różni się od koloru oczu taty i mamy. To ją bardzo zaciekawi. Szczęśliwym trafem na czwartym piętrze w bloku, w którym mieszka Cecylka, mieszka również pan naukowiec, roztrzepany genetyk, który bardzo polubi siostry. Chciałem napisać dla dzieciaków bajkę o genetyce. Niby wszyscy wiemy, co to jest genom, niby wszyscy wiemy, co to jest DNA, ale tak naprawdę mało ludzi potrafi dzieciom objaśnić dziedziczenie.
Czy trudna była zmiana optyki niezbędna przy pisaniu dla małego czytelnika?
Wymaga to dużo pracy i dyscypliny. Szczególnie dla mnie, fizyka, który opowiada o wszechświecie i kosmologii, wiedząc, że nie może napisać żadnego wzoru, żadnego równania. Wyjaśnianie podstawowych pojęć takich jak rok świetlny, czarna dziura, białe karły czy komety bez naukowego komentarza może sprawiać problemy. W pracy nad książką najtrudniejsze było zejść do poziomu pojmowania dzieci. Kiedy pisałem tę książkę, zaczepiałem dzieci znajomych i wypytywałem o to, co już wiedzą na temat wszechświata, chciałem poznać pytania, które ich nurtują.
Stanisław Barańczak w swoim tekście "Rice pudding i kaszka manna" twierdzi, że dobra literatura dziecięca powinna charakteryzować się pewną nadorganizacją języka, jego bogactwem i plastycznością. Czy uważa pan, że właściwe jest używanie języka dziecięcego, zawierającego potknięcia, pomyłki, spieszczenia i przejęzyczenia, czy raczej podążałby pan za myślą Barańczaka?
Pisząc "Marcelinkę", nawet się nad tym nie zastanawiałem. Bohaterka mojej książki mówi językiem dziecięcym, ale poprawnym. Nie przejęzycza się, nie używa niewłaściwych słów, ale nie posługuje się też jakimiś wysublimowanymi wyrazami. Kiedy pisałem "Marcelinkę", starałem się słuchać, jak dzieciaki mówią. Znajoma zaprosiła mnie nawet do szkoły na lekcję języka polskiego, gdzie mogłem podsłuchać ich sposób wyrażania się. Nie stylizowałem języka głównej bohaterki. Na razie mam za mało praktyki, żeby zająć konkretne stanowisko. Jak napiszę z dziesięć bajek, to możemy wrócić do tego pytania.
Na początku książki mamy nawiązania do "Małego księcia". To w pewien sposób ustawia późniejszą lekturę. Czy zatem można powiedzieć, że patronuje panu Antoine de Saint-Exupéry?
Nie, to za dużo powiedziane. Poprzez to nawiązanie chciałem złożyć hołd temu autorowi. Jego bajkę czytali mi rodzice, później ja czytałem ją swoim dzieciom. Po polsku i po niemiecku. Książę jest pełny mądrości i ciekawości świata. Pomyślałem, że jak już wziąłem się za bajkę, to muszę koniecznie nadmienić, że uwielbiam "Małego księcia".
Czytając pana książkę miałam wrażenie silnego oddzielenia świata dzieci - samorodnych mędrców i świata dorosłych - biurokratów.
Tak mi się wydaje, dlatego że dzieci nie wstydzą się zadawać pytań. Nie mają niczego do stracenia, towarzysko czy społecznie. Zadają swoje pytania bezpośrednio, dosadnie, nawet jeżeli jest to troszeczkę niedelikatne. Nie mają świadomości, jakie wypada zadać a jakie nie. Poza tym nie odczuwają jeszcze wstydu z powodu tego, że czegoś nie wiedzą. Dorośli są za to skrępowani faktem, że ktoś mógłby odkryć ich niewiedzę. Moim zdaniem to zachowanie jest błędne.
Gdyby miał pan stworzyć kanon literatury dziecięcej, to jakie książki by się tam znalazły?
Z pewnością "Mały książę" i "Dzieci z Bullerbyn", chociaż na początku wstydziłem się tego. Gdyby chłopak przyznał się, że to mu się podobało, spotkałby się ze zdziwieniem kolegów, bo to przecież taka dziewczyńska książka. Mnie ujęła swoim ciepłem. Przytulnie się ją czytało. Później wzruszyłem się losem Nemeczka z "Chłopców z placu broni". Chciałem być takim dzielnym chłopcem jak on. Następnie odkrywałem świat z Alfredem Szklarskim i jego serią książek o przygodach Tomka.
Marta Maciejewska
- XVI PST Książka dla Dzieci, Młodzieży i Rodziców
- 24-26.03