Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Worek bez dna, czyli "Halka" po nowemu

O ostatniej w tym sezonie premierze w Teatrze Wielkim, zapowiadanej zresztą dosyć paskudnym plakatem, na długo przed sceniczną prezentacją opowiadano, że będzie to absolutnie nowe, niekonwencjonalne, bulwersujące przedsięwzięcie. Temperaturę podgrzewały wypowiedzi reżysera Pawła Passiniego, który "postanowił zrezygnować z pewnych dosłowności" i będzie "próbował widza prowokować". W rezultacie otrzymaliśmy Moniuszkowską "Halkę" dziejącą się wszędzie, czyli nigdzie, męczącą nadmiarem pomysłów i gadżetów, dekoncentrujących zarówno wykonawców, jak i widzów.

. - grafika artykułu
Fot. Katarzyna Zalewska

Wchodząc do budynku pod Pegazem omal nie potknęłam się o olbrzymiego, leżącego w holu byka, zapowiadającego raczej Bizetowską "Carmen", aniżeli "Halkę" Stanisława Moniuszki, a krwistoczerwone oświetlenie operowych korytarzy skojarzenie to tylko spotęgowało.

Zaręczyny pana z panem

Po zagonionej i przejaskrawionej dynamicznie uwerturze, przy szczelnie przez 40 minut zasłoniętej kurtynie odbywały się zaręczyny Zofii (Małgorzata Wilczyńska-Goś) i Janusza (Bartłomiej Misuda), tyle że oboje/obaj - przyodziani we fraki, tak jak zresztą chór i balet - znajdowali się na widowni. Pomysł nienowy, dla brzmienia muzyki korzystny i dający wrażenie quadrofonii, znacznie utrudniał prawidłową współpracę śpiewaków z niewidocznym dla nich dyrygentem. Sekwencja ta pozbawiona była jakiejkolwiek dramaturgii, jeśli nie liczyć snujących się po korytarzach chórzystów i poruszających się jak manekiny tancerzy w lożach na tle rozbrzmiewającego poloneza.

Właściwa akcja przeniosła się na scenę, kiedy do kręgu "frakowiczów" usiłowała się przedrzeć Obca, Inna - zakochana w Januszu i przez niego uwiedziona Halka (Magdalena Molendowska - śpiewaczka o ładnym głosie, niestety pozbawionym głębszych emocji). Jej postać od razu sygnalizuje swoją odrębność, nie tylko mentalną czy socjalną. Przyodziana w suknię kojarzącą się z nieforemną bezą sprawia wrażenie zagubionej Królowej Śniegu - wyalienowanej, nieakceptowanej, zdradzonej. Jej wyobcowanie podkreślają hieratyczne ruchy dłoni i zastyganie w dziwnych pozach.

Tłem dla tej i kolejnych aktów opery - według interesującej koncepcji Zuzanny Srebrnej - są wielkie prostokątne plansze zamalowane fraktalami, rozbłyskującymi światłami stroboskopowymi, co intensyfikuje niepokój, rozedrganie, poglębiającą sie rozpacz i cierpienie głównej bohaterki. Natomiast zbyt dosłowne, wręcz łopatologiczne wydają się być wyświetlane po bokach sceny filmowe animacje ukazujące Halkę - dziewczynkę, Halkę - starzejącą się kobietę, "dzieciątko", fragmenty z haitańskiej realizacji opery Moniuszki itp.).

Pojawia się Jontek

Istotna dla rozwoju fabuły "Halki" osoba Jontka to w tej inscenizacji figura z jeszcze innej bajki, a raczej mitu. Mnie - z uwagi na wielki zwinięty róg u boku głowy, kusą tuniczkę i greckie sandały - Jontek przywiódł na myśl bożka Pana. Bardzo dynamiczna aktorsko i świetna głosowo realizacja Pawła Skałuby wprowadziła energię, dramatyzm, prawdziwe emocje. Jontek walczył z Januszem o swoją miłość do Halki, usiłował przekonać dziewczynę o nikczemności jej ukochanego, zabrał ją do "swoich".

Owi "swoi" w libretcie Włodzimierza Wolskiego to górale. U Passiniego jest to trudne do rozszyfrowania zbiorowisko - szarobura masa ludzka, w której każdy osobnik przyozdobiony jest w rogi (znowu rogi!), wygięte w kształcie litery "U" - trochę jak u druidów, Wikingów czy pierwotnych Haitańczyków. Kiedy słyszymy słowa "Po nieszporach, przy niedzieli", taka sytuacja teatralna może tylko, odwołując się do Mickiewicza, "śmieszyć, tumanić, przestraszać". A dalszą konsekwencją reżyserskiego konceptu tej sekwencji przedstawienia były tańce góralskie wykonywane przez balet zwierząt, głównie rogatych (!).

Mazur jako podzwonne     

Kiedy w pobliskiej kapliczce odbywa się ślub Zofii i Janusza, Halką miotają skrajne uczucia, doprowadzające ją do rozpaczy. Cierpi, tęskni za swoim kochankiem, chce podpalić kościółek, za chwilę płacze nad swoim losem. Doprowadzona do ostateczności rzuca się w przepaść. A weselnicy "frakowicze" - jak gdyby nigdy nic - tańczą w rytm mazura, tyle że niekoniecznie mazurowym, a bardziej dyskotekowym krokiem. W moim przekonaniu przeniesienie mazura z aktu I na zakończenie opery jest bardzo sensownym i dramaturgicznie uzasadnionym zabiegiem, tym bardziej, że muzycznie akurat ten fragment orkiestrowy - wykonany z werwą i ogniem - pozostawił dobre wrażenie.

Jednakże muzyka "Halki", przygotowana i prowadzona przez Gabriela Chmurę, nie w każdym momencie mogła satysfakcjonować, często zbyt głośna, przykrywająca głosy solistów, a niekiedy nieskorelowana z nimi rytmicznie. W wielu miejscach brakowało szerszego oddechu, refleksji, zachwytu nad Moniuszkowską frazą. Partie chóralne (kierownictwo: Mariusz Otto), poza występem na widowni, brzmiały soczyście, z nieprzerysowaną dynamiką we fragmentach lirycznych i potrzebną siłą w odcinkach dramatycznych.

Głos reżysera       

"Chciałbym pozwolić poznańskiej publiczności [...] spojrzeć daleko ponad szczytami Tatr. Ten dramat osamotnienia rozgrywa się bowiem zawsze i wszędzie. Osadzam go w uniwersalnej przestrzeni, w czasie bliżej nieokreślonym. Chciałbym, żebyśmy wspólnie byli z Halką w chwili jej skoku, by jej ofiara coś w nas wyzwoliła. Uwolniła to, co stłamszone, co stłumione, uwolniła głos, który nas oskarża - nas paniczów, nas kolonizatorów, nas mężczyzn, nas widzów".

Mnie apel reżysera i jego wielce niekonsekwentna wizja sceniczna opery Moniuszki nie przekonały. Może dlatego, że jestem kobietą?

Teresa Dorożała-Brodniewicz

  • Teatr Wielki im. S. Moniuszki w Poznaniu
  • "Halka" S. Moniuszki
  • premiera 26.06