Gdybym miała wybrać główną piosenkę soundtrackową do tego przedstawienia w reżyserii Piotra Jędrzejasa, nie byłaby to Jeszcze w zielone gramy, a raczej motyw muzyczny z show Benny'ego Hilla. Wybrałabym tak, bo Kwartet to nie komedia, po której ktoś powie "Cóż za wyszukany humor!", a raczej "Ależ to były jaja, co nie?". I chociaż raczej nikt z widowni nie zapowietrzy się ze śmiechu, to dla wielu znajdą się w spektaklu momenty na krótkie wybuchy radości. U mnie sporo było za to skrzywionego uśmiechu, ale uczciwie przyznam - byłam w mniejszości. Bo to nie był spektakl dla młodych ludzi.
Impotenci i gołe baby
Kwartet rozgrywa się w luksusowym domu spokojnej starości. O luksusie świadczą nowoczesne, szklane meble, a o tym, że to mimo wszystko dom starców - tapety w pudrowe róże (za scenografię odpowiedzialny był Jan Kozikowski). W domu tym na początku poznajemy trzech bohaterów: pocieszną Cissy (Daniela Popławska), wytwornego Reggiego (Jarosław Patycki) oraz wiecznie podnieconego Wilfa (Wiesław Paprzycki). Reggie zanudza współtowarzyszy uczonymi książkami o sztuce, Cissy wsłuchuje się w nagrania muzyki operowej, zaś Wilf raz to ogląda "Playboya", raz to rzuca obleśne teksty w stronę nic niesłyszącej (ma słuchawki w uszach) Cissy. Dowcipy z brodą idą jeden za drugim - tylko ileż można śmiać się z gołych bab, podszczypywań i żartów o mocy bądź niemocy czyjegoś penisa oraz - a jakże - o zniewieściałych gejach? Ileż można uśmiechać się, gdy słyszymy zazwyczaj dystyngowanego Reggiego wyzywającego od kurew kobietę, pracującą w domu spokojnej starości? Okazuje się, że można śmiać się wciąż, bez ustanku, bo estetyka Benny'ego Hilla wbrew pozorom nie wymarła, ma się wciąż dobrze, przynajmniej wśród publiczności w pewnym wieku, a już na pewno wśród publiczności w pewnym wieku i określonej płci. Ja, przyznam szczerze, po którymś z kolei gagu, nie chcąc ulegać zażenowaniu, postanowiłam nie zwracać uwagi na "śmieszną" warstwę Kwartetu i odtąd skupiałam się wyłącznie na głębszych motywacjach, historiach i obawach postaci.
Sztuka Ronalda Harwooda zdobyła niemałą popularność na świecie. Została napisana w końcówce lat 90. - może więc przaśny humor Kwartetu jest po prostu znakiem czasu? Jednak liczne realizacje, w tym także telewizyjne czy te popełnione kilkanaście lat po premierze, pozwalają przypuszczać, że nie - że sztuka Harwooda musi mieć coś w sobie, coś, co sprawia, że i w 1999 roku, i w 2012, i w 2019 ludzie chcą ją oglądać. Czym jest "to coś"? Po jakimś czasie do trójki przyjaciół dołącza słynna operowa diwa Jean Horton (Lucyna Winkel). Zaczynają się tarcia i nieprzyjemności między nią, a jak się okazuje, jej byłym mężem Reggiem. Sytuacja ta sprawia, że oto czwórka starszych artystów wraca pamięcią nie tylko do młodości, ale także do miłości. Jean Horton wspomina dawną sławę i mężów, Wilf zdejmuje maskę przaśnego wujaszka i otwiera przed nami historię życia, któremu sens nadawała niegdyś żona (już nieżyjąca). Wzruszyć ma nas twierdzenie, że nigdy w życiu nie zdradził jej, mimo insynuacji całego światka artystycznego. Nadać głębi wyznanie, że cały składa się ze słów, z gadania o seksie, ze słownych końskich zalotów, natomiast gdzieś w głębi swojego serca tęskni po prostu za żoną.
Cóż natomiast z Reggiem? Sztywny, dystyngowany artysta zaczytany w książkach, zainteresowany sztuką jest... impotentem, co zdradza Horton w opowieści o 9-godzinnym małżeństwie zakończonym fiaskiem w kluczowym momencie każdego małżeństwa. Reggie nie sprawdził się jako mężczyzna, więc przez całe życie nosi w sobie urazę do Horton. Nawet poczciwa Cissy zdradza, że w młodości nie prowadziła się zbyt dobrze i dlatego teraz pokutuje, będąc miłą dla wszystkich. Postaci nakreślone przez Harwooda w moim odczuciu są wydmuszkami i nawet komediowa konwencja nie jest w stanie sprawić, że spektakl będzie przyjemnym, niewinnym oddechem w repertuarach poznańskich teatrów.
Łyżka miodu
Skłamałbym pisząc, że Kwartet Teatru Muzycznego jest nieudany. On się broni pewną konwencją, której ja nie kupię i jak sądzę mało kto z dwudziesto- i trzydziestolatków kupi. Rozbawi ona natomiast z pewnością starszych panów i kilka pań, lekko wzruszy, wywoła uśmiech, może nostalgię. Jest to też spektakl udany ze względu na aktorów. Daniela Popławska nie umie zagrać źle, nawet w kiepskiej sztuce. Ciekawą postać wykreował także Patycki - widać, że dobrze czuje się w teatrze dramatycznym. Mimo niewdzięcznego tekstu Paprzyckiemu udało się stworzyć tak realnego erotomana-gawędziarza, że od razu przypomniał mi się wujek Janek (w której rodzinie nie ma wujka-podszczypywacza?).
Jedynie Winkel miała słabszy dzień. Łzy, szlochy i nieco zbyt koturnowo wygłaszane kwestie sprawiały, że wypadła dość sztucznie, co w sumie łączyło się z charakterem jej postaci, jednak według mnie, aktorka trochę za mocno poszarżowała. Udane były za to scenografia i kostiumy (piękne, naprawdę piękne w finałowej scenie!) oraz muzyka (Piotr Deptuch). Czy Kwartet jest udaną produkcją? Tak. Czy mi się podobał? Nie. Czy jest produkcją potrzebną? Reakcja publiczności jest najważniejszych werdyktem - więc tak. Kwartet Harwooda będzie miał długie, długie życie. Tak jak pewien rodzaj mentalności i poczucia humoru i tak jak tęsknota za młodością.
Aleksandra Kujawiak
- Kwartet Ronalda Harwooda w reż. Piotra Jędrzejasa - pokaz przedpremierowy
- Teatr Muzyczny
- premiera: 25.05
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019