Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

PROSTO Z EKRANU. Żółwia opowieść

Jeszcze dwa-trzy lata temu, po ogłoszeniu przez Hayao Miyazakiego zakończenia kariery, istnienie legendarnego japońskiego studia Ghibli, które ma na koncie takie arcydzieła animacji, jak "Grobowiec świetlików", "Księżniczka Mononoke" czy "Spirited Away: W krainie bogów", stało pod znakiem zapytania. Na szczęście Miyazaki szybko wrócił do pracy, a włodarze wytwórni obrali nową strategię, której owocem jest "Czerwony żółw" - pierwsza animacja wyprodukowana przez Ghibli we współpracy z europejskim reżyserem.

. - grafika artykułu
fot. materiały dystrybutora

Po piekielnym sztormie jedyny ocalały rozbitek trafia na bezludną wyspę. Zdeterminowany, by wydostać się z pułapki, w której się znalazł, buduje tratwę z pędów bambusa, ale udaje mu się nią odpłynąć zaledwie kilkaset metrów - z niewiadomych przyczyn rozbija ją ogromny czerwony żółw. Mężczyzna nie daje za wygraną, ale sytuacja się powtarza. Rozzłoszczony i zrezygnowany przypadkiem odkrywa, że gadzi napastnik ma pewną tajemnicę.

Mimo że "Czerwony żółw" jest pierwszą animacją stworzoną przez studio Ghibli poza Japonią, to nie było w jego przypadku żadnych problemów z wyborem języka do dialogów, bowiem w trakcie filmu nie pada ani jedno słowo. Z tego powodu holenderski reżyser Michael Dudok de Wit do perfekcji doszlifował warstwę dźwiękową - od samego początku widz zostaje skonfrontowany z feerią dźwięków: od szumu morza i świstu wiatru, przez szelest liści, odgłosy leśnych ptaków i porykiwania lwa morskiego, aż po wołania, krzyki i westchnienia bezimiennego bohatera. A ponieważ człowiek tutaj cały czas i bezpośrednio konfrontuje się z naturą, to ta ostatnia gra w filmie pierwsze skrzypce. Ocean miota rozbitkiem niczym zabawką, bambusowy las co jakiś czas ujawnia kolejne sekrety, plaża daje chwile wytchnienia, a skały okazują się zdradliwe. Nie ma w tym jednak naturalnego okrucieństwa czy intencjonalnej gwałtowności - beznamiętna przyroda kieruje się własnym cyklem, a działania człowieka, heroiczne wysiłki mające na celu okiełznanie żywiołów, nie są niczym więcej jak indywidualnymi, charakterystycznymi dla ludzkiego gatunku próbami przekroczenia własnej kruchości.

W przeciwieństwie do wymienionych na wstępie tytułów, "Czerwony żółw" został przygotowany na zasadzie wizualnego minimalizmu - mężczyzna ukazywany jest przede wszystkim w planie ogólnym zdominowanym przez naturę, nie widać szczegółów jego twarzy, a barwy uzyskują efekt wyrazistości nie dzięki nasyceniu, ale umiejętnie sporządzonym kontrastom. I zarówno z owych planów ogólnych, jak i unikania detali, ograniczenia elementów narracyjnych oraz braku dialogów można łatwo wywnioskować, że Dudok de Wit chciał nadać swojej animacji charakter jak najbardziej uniwersalny. Cel został osiągnięty w stu procentach - nastrojowa opowieść o otwarciu się na otoczenie, ale także spotkaniu z Innym, bez wątpienia będzie zrozumiała pod każdą szerokością geograficzną.

Oczywiście nie zawsze jest to zaletą - mój dobry kolega, notabene fan dalekowschodniego kina, który miał okazję obejrzeć "Czerwonego żółwia" długo przed premierą, kiedy film był jeszcze w obiegu festiwalowym, przekonywał, że ilość symboli i metafor zbliża historię do banału. Przyznam, że trudno mi się z taką oceną zgodzić. De Wit tak umiejętnie posługuje się liryzmem, że swoją nienachalną narracją niepostrzeżenie rozbija każdą metaforę i dociera wprost do serca. Poetyka obrazu jest tak przekonująca, że symbole z łatwością zamieniają się w emocje. Niejako przy okazji z żółwiej opowieści wyłania się dyskretna konstatacja, że wartość ludzkiego życia w swej istocie nie polega na zmaganiu się z przeszkodami czy osiąganiu celów, ale na odkrywaniu w sobie kolejnych warstw człowieczeństwa.

Adam Horowski

  • "Czerwony żółw" (2016)
  • reż. Michael Dudok de Wit