Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Kariera pomimo

Reporter Kamil Bałuk odwiedził Poznań, aby w Winiarni pod Czarnym Kotem opowiedzieć o książce "Wodecki. Tak mi wyszło", za którą wiele osób się na niego obraziło, bądź zgoła odwrotnie - mogło nareszcie przekonać się do Zbigniewa Wodeckiego i zrozumieć fenomen zagadkowej Zbyszkomanii, która narodziła się pod wpływem retroalbumu "1976: A Space Odyssey".

. - grafika artykułu
fot. Tomasz Kandziora

Prowadząca spotkanie Maria Krześlak-Kandziora określiła jego reportaż jako "strasznie ciepłą książkę o dobrych ludziach" dodając, że jej mama zawsze mówiła o Wodeckim: "Ale zwróćcie uwagę, jakim on jest świetnym skrzypkiem". Dla tak wielkiego sceptyka względem postaci Zbigniewa Wodeckiego jak ja, były to słowa w dużej mierze niezrozumiałe. Jednak w trakcie wieczoru uświadomiłem sobie, że zatrzymałem się na etapie postrzegania artysty zaledwie jako hologramu, showmana, wodzireja telewizyjnej pulpy, a w ostateczności autora kilku popularnych piosenek, wliczając w to upiorną nutę z dobranocki.

Będąc z natury krnąbrnym człowiekiem, Zbyszkomanii ostatnich lat nigdy się nie poddałem. Tym bardziej zdziwiłem się, gdy zrobiła to publiczność przepytywana przez prowadzącą. I jeśli niewiele osób faktycznie przeczytało reportaż, to znalazło się z dziesięć osób, które Wodeckiego słyszało na żywo i chciało się do tego przyznać (no dobrze - na tym etapie część z nich faktycznie trochę wstydliwie unosiła ręce). Co dla mnie najdziwniejsze, na wieczór autorski przybyło wielu młodych ludzi i to głównie wśród nich zdarzyli się tacy śmiałkowie. Ich zainteresowanie muzykiem dotąd nie do końca potrafiłem zrozumieć.

- Jako nastolatek i student prowadziłem swoją audycję we Wrocławiu. Mieliśmy na portalu fajny projekt "200 piosenek polskich wszechczasów". Postanowiliśmy z redaktorami, z którymi zwykle omawialiśmy scenę niezależną, dokopać się również do zaginionych klasyków popu polskiego. To była wielomiesięczna zabawa. Jak omawiano nasz ranking to mówili, że jesteśmy dziwni, bo jak można Obywatela GC dać w tej samej dziesiątce co Papa Dance. Ale my podchodziliśmy do tego bardzo postmodernistycznie. Wtedy rozbudziła się we mnie duża miłość do polskiej muzyki pop - szczególnie tej, która miała swoje korzenie w latach 70-tych i 80-tych, bardziej orkiestrowej, w czasach, gdy komercja nie znaczyła tego, co dzisiaj - tak Kamil Bałuk nakreślił genezę swoich "krajowych" zainteresowań muzycznych.

Kamil Bałuk przyznał, że w zasadzie nie napisał typowej biografii Wodeckiego - choć początek książki może przynieść takie nieporozumienie, gdyż prześlizguje się po faktografii, by jednak możliwie szybko dotrzeć do momentu dla niego najważniejszego. Kluczowa dla niego historia to kulisy powstania debiutanckiego albumu muzyka z roku 1976, w którym artysta był bardzo zachodni w swoich inspiracjach, przez co jego płyta przeszła wówczas niezauważona bądź zignorowana przez krytyków i słuchaczy. Równie ważna jest próba oddania nieoczekiwanego zachwytu muzyków z Mitch & Mitch, gdy odkryli ten zapomniany krążek po latach i przekonali zdezorientowanego Zbigniewa Wodeckiego (później zdającego relację w wywiadach ze swojego absolutnego zdziwienia), że warto do tych utworów powrócić.

- Wiedziałem, że będę szukał czegoś innego i tej niesamowitej osi, jaką jest współpracą z Mitch & Mitch i płyta z '76 roku, którą Macio Moretti i ekipa postanowili odświeżyć. Ta historia wydała mi się niesamowicie filmowa i przejmująca - wyjaśniał Bałuk.

Na tym etapie zrozumiałem, że reprezentującą dwa pokolenia publiczność Zbyszkomania dziwnie połączyła - tych starszych, którzy Wodeckiego potrafili docenić jako muzyka i tych młodszych, którzy "odkryli" go wraz z warszawskimi hipsterami i niezależnym wydawcą Lado ABC (albumów z Lado ABC słuchałem od wielu lat, ale muszę przyznać, że skrzętnie jednak ominąłem Mitchów i słynną już "1976 A Space Odyssey").

Dla Bałuka pisanie reportażu nie było typową pracą na zlecenie o Wodeckim, a tworzeniem książki o muzyku, który w każdej dekadzie nie potrafił trafić w zeitgeist, a choć napisał około dwustu piosenek, to jego hitów "nikt przesadnie nie kochał" (bo ich zresztą sam nie napisał). To było dość smutne, ale i cenne przeżycie. Mogłem nareszcie usłyszeć realną, szczerą i nie przesyconą naiwnymi dykteryjkami opowieść o artyście, który bezceremonialnie porzucał  swoje kompozycje które nie spodobały słuchaczom, i mówił potem o nich w wywiadach, że te jego piosenki są nic niewarte, bo się nie przebiły. Stąd Wodecki stale tworzył nowe rzeczy, wciąż nie trafiając na przychylność słuchaczy. Na przykładach w latach 80-tych komponował ponad 20-minutowe suity z nadzieją, że będą emitowane w radiu...

Kamil Bałuk: - Jego wyobraźnia muzyczna była tak wielka i tak nie przystawała do PRL-u i tego, co się wtedy działo. Niesamowite było dla mnie to, że w zasadzie każda dekada jego twórczości to była inna Polska - lata 70., 80., 90., kiedy całe to pokolenie zostało tak jakby z miejsca wykopane przez stacje komercyjne, bo kojarzyli się z PRL-em.

Ponowne odkrycie przez muzyków z Mitch & Mitch przyniosło artyście przygodę z publicznością, która go dotąd notorycznie ignorowała. Z tej perspektywy "1976 A Space Odyssey" okazało się pierwszym przypadkiem, gdy trafił w swój czas, gdy nareszcie miał na koncie złotą i platynową płytę, gdy po raz pierwszy poczuł się spełniony. Nic dziwnego, że reportaż został opatrzony tytułem "Wodecki. Tak mi wyszło". Autor książki o artyście stwierdził też, że Wodecki z Mitchami dołożyli się do dziś już powszechnej retromanii, a obecnie inne dawne gwiazdy mają po raz pierwszy od bardzo dawna tak gęsto zabukowane kalendarze. Być może dzięki temu młodym łatwiej jest dziś zrozumieć sceny z filmu "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka, w których podziwiamy kolekcję matki bohatera, która zgromadziła dyskografię Krzysztofa Krawczyka na winylach.

Trzeba przyznać, że księgarnia Bookowski umie bardzo dobrze przygotowywać spotkania autorskie. Straciłem do tej formy serce kilka lat temu pod wpływem nieudanych wieczorków prowadzonych przez akademików, którzy czasem kiepsko się do nich przygotowywali bądź nie potrafili sprostać osobowości autora. Tym bardziej zdziwiłem się, że Maria Krześlak-Kandziora potrafi zaproponować publiczności swój własny, autentyczny i przenikliwy punkt widzenia. Chyba po raz pierwszy w życiu nie zasypiałem na spotkaniu autorskim mając poczucie, że przysłuchuję się ciekawej rozmowie, w której obie strony mają się czym podzielić z publicznością, nie ulegając jedynie monotonnemu maratonowi z przepytywania.

Marek S. Bochniarz

  • spotkanie autorskie Kamil Bałuk - "Wodecki Tak mi wyszło"
  • 6.02

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019