Historia znaczy teraźniejszość

Muzyka, która zabrzmiała w Scenie na Piętrze w niedzielny wieczór, to była swego rodzaju kwintesencja chicagowskiego jazzu. Oto bowiem sześciu fantastycznych instrumentalistów dało nam prawdziwy popis sztuki improwizacji. Były tu więc świetne kompozycje i porywające partie solowe instrumentalistów, było znakomite granie zespołowe, nie odbierające przy tym nic z indywidualnych walorów każdemu z muzyków, tworzących grupę. Muzyka osadzona była w konwencji współczesnego akustycznego jazzu, choć jednocześnie czerpiąca wiele natchnień z przeszłości.
Żeby Polska...
Całością dowodził pianista Robert Irving III, muzyk o wielkiej wrażliwości, ale też sporym temperamencie. Irving nawiązuje do chicagowskiej tradycji (szczególnie artystów związanych ze środowiskiem AACM) również poprzez fakt głębokiego ugruntowania muzyki w kulturze i w historii.
Mówił ze sceny o tym, że lata sześćdziesiąte w Stanach Zjednoczonych kojarzą mu się z początkiem lat osiemdziesiątych w Polsce. Tam, pierwszym skojarzeniem są Martin Luter King i John Fitzgerald Kennedy, tu powstający ruch Solidarności - jak to określił. Pierwszy utwór, który zabrzmiał w niedzielny wieczór, zaczynał się od samplowanego kolażu dźwiękowych urywków, wśród których znalazł się i fragment wypowiedzi Lecha Wałęsy z roku 1980 i urywek pieśni "Żeby Polska była Polską". Pianista mówił, że również Wojtek Juszczak był dzieckiem lat sześćdziesiątych, bo przecież w połowie tej dekady się urodził. A przypomnijmy, że w hołdzie temu ostatniemu zespół został przemianowany na ten wieczór na Chicago Woj-tet.
Do lat osiemdziesiątych Irving odwoływał się również w innym kontekście. Wspominał, że trzy dekady temu (w październiku 1983) zagrał swój pierwszy koncert w Europie. Był to koncert w Warszawie z zespołem Milesa Davisa.
Poznańskiej publiczności znów ogromnie podobał się ekspresywny trębacz Leon Q Allen, ale wiele braw zebrał też, grający już trzeci koncert podczas tegorocznego festiwalu, za każdym razem szalenie skupiony i fantastycznie brzmiący gitarzysta Scott Hesse. Wiele wysmakowanych partii zagrał też sam lider na fortepianie.
Między jazzem a hip-hopem
Skoro nazwisko Milesa Davisa pojawiło się, oczywiście, w kontekście osoby Roberta Irvinga III, to być może powinno się pojawić też w odniesieniu do muzyki zespołu Liquid Soul. Wszak to Davis w swych ostatnich nagraniach przed śmiercią w 1991 roku, rzucił pomost miedzy jazzem a hip-hopem. Oczywiście, powie ktoś, że podwaliny stawiało wielu innych, z Herbie Hancockiem na czele, a także, że przez ostatnie dwie dekady związki między jazzem a hip-hopem przeszły niemałą ewolucję. Nazwisko Davisa na zawsze pozostanie chyba jednak w tym kontekście symbolem.
A skojarzenie pojawia się dlatego, że propozycja Liquid Soul była, delikatnie mówiąc, chyba najmniej ortodoksyjna w historii całego festiwalu. W Pawilonie Nowej Gazowni zabrzmiała oto wściekle dynamiczna, roztańczona muzyka, która wyrażała się właśnie w zderzeniu jazzu z hip-hopem, z elementami funku, rocka, acid-jazzu. Muzyka znakomita, dodajmy.
Publiczność bawiła się doskonale. Już od pierwszych chwil spore było grono osób kołyszących się i tańczących. Pod koniec dwugodzinnego setu, tańczących słuchaczy było więcej niż siedzących. Do większej aktywności zachęcali też sami muzycy.
Liquid Soul to multistylistyczny fajerwerk, na czele którego stoi świetny saksofonista Mars Williams. Większość zgranych przez niego saksofonowych fraz można by bez kłopotu wyobrazić sobie w jazzowym czy nawet avant-jazzowym zespole. Ponieważ jednak za kontekst służył mu taneczny bit, a za wsparcie m.in. dwaj raperzy - tym razem jego granie porywało do zabawy. W ośmioosobowym zespole znaleźli się znakomici instrumentaliści, łącznie ze specjalistą od skreczy i beatboxu. Ta zabawa na koniec była, z jednej strony, udanym podsumowaniem festiwalu, z drugiej - jeszcze jednym potwierdzeniem jak szerokim i niejednoznacznym zjawiskiem jest chicagowski jazz.
To był szczególny festiwal. O niecodziennym ładunku emocji i wzruszeń, nie tylko stricte muzycznych. W hołdzie Wojtkowi Juszczakowi zagrano sporo wspaniałej muzyki.
Tomasz Janas
- Made In Chicago - dzień 3 (ostatni)
- 1.12
- Scena na Piętrze i Pawilon Nowa Gazownia