Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

ETHNO PORT. Oczarowania i irytacje

Choć niebo nad Poznaniem płakało, Zamek rozbrzmiewał w sobotę wielokulturową radością.

. - grafika artykułu
Alireza Ghorbani z zespołem (Iran), fot. mat. organizatorów

Ach, jak się pięknie zaczęło to popołudnie! Hysni Zela i Albański Chór Izopolifoniczny już pierwszymi dźwiękami wymazali mi wszelką niepogodę tygodnia z pamięci. Ich muzyka, wpisana przez UNESCO na listę "ustnego i niematerialnego dziedzictwa kulturowego ludzkości", jest tradycyjnie wykonywana przez mężczyzn w czasie wesel, pogrzebów, świąt zbiorów i uroczystości religijnych. Owe utwory ludów Tosków i Labów zamieszkujących południową część kraju opierają się na burdonie, którego określenie wyłącznie długim, stałym dźwiękiem byłoby przykrym uproszczeniem. W ustach członków Albanian Iso-Polyphonic Choir burdon brzmi wprost w nieskończoność, niezmienny, czysty i prosty jak linia pustynnego horyzontu; jakby ktoś całe powietrze świata zebrał w tych czternaście płuc i równym oddechem pozwolił mu płynąć i wyrażać na jego tle wszystkie tęsknoty i radości.

Największą natomiast zagwostkę stanowił dla mnie wśród albańskich śpiewaków człowiek z tamburynem w głosie. Jak to się robi? Nie mam pojęcia. Ale brzmi wprost obłędnie.

"Powietrzochłonni" na bis

Z zasłuchania zostałam porwana prosto w tany. Za sprawą Janusza Prusinowskiego i jego przyjaciół Sala Wielka w mgnieniu oka rozebrzmiała tupotem setek stóp w takt mazurków i oberków rodem z najradośniejszego wiejskiego wesela. Piątce występujących na scenie muzyków krew płynie w jakimś niezwykłym, trudnym do ogarnięcia rytmie, który jednak dziwną mocą momentalnie udziela się publiczności. Nie zabrakło miejsca na chodzonego, entuzjazmu na wiwat, aplauzu ani bisów. Szkoda tylko, że koncert nie mógł się odbyć na Dziedzińcu Zamkowym, tak jak to było zaplanowane, bo nie da się ukryć, że taki żywiołowy entuzjazm jest wyjątkowo "powietrzochłonny".

Miasto się bawi

Koncert Kapeli ze Wsi Warszawa słyszało prawie całe miasto Poznań, muzycy wystąpili bowiem na scenie przed Zamkiem. Stołecznemu zespołowi towarzyszyła hiszpańska wokalistka Mercedes Peón (grająca także na instrumentach perkusyjnych i dudach galicyjskich), której donośny głos odbijał się echem chyba aż po Wartę. Pozwoliło to wielu wędrującym wzdłuż Świętego Marcina, poszukującym ciekawej przystani na sobotni wieczór poznaniakom zanurzyć stopy w mokrej jeszcze trawie i dołączyć do kolorowego, podrygującego tłumu.

Kryzys koncertu czwartego

Po występie Kapeli (na którym właściwie odpoczęłam, bo nie wzbudził we mnie głębszych emocji - może dlatego, że tym razem nie dałam się porwać pod samą scenę), wtopiwszy się w głodny hinduskich dźwięków tłum, dotarłam na Dziedziniec Zamkowy. Na scenie pojawił się Pandit Hariprasad Chaurasia, wirtuoz klasycznego poprzecznego fletu bansuri, zapowiedziany jako jeden z najwybitniejszych muzyków indyjskich. Towarzyszyli mu: siedzący przy tabli mężczyzna, drugi flecista i... potwornie znudzona kobieta. Z przykrością muszę stwierdzić, że nastrój Pushpanjali Chaurasii udzielił mi się momentalnie. Grała na tanpurze - szarpanym instrumencie strunowym. W ciągu godziny, którą wytrzymałam na dziedzińcu, Pushpanjali Chaurasia nie wyszła z pierwszego taktu.

Wierzę, że utwory, trwające średnio około dwudziestu minut, świadczą o niewyczerpanych pomysłach improwizatorskich wirtuoza fletu bansuri. Drugi od pierwszego różnił się jednak wyłącznie czynnym udziałem Niti Ranjan Biswasa, który zresztą grał bardzo ciekawie - mimo to nie na tyle, żeby przywrócić we mnie zapał i otwartość w słuchaniu. Publiczność dość szybko zaczęła się przerzedzać, sporo jednak siedzących pod sceną ludzi zachwycało się - nie czując upływu czasu - płynącymi z fletu melodiami. Jakkolwiek Hariprasad Chaurasia w to, co robił, zaangażowany był bezwarunkowo, nie łączyło się to dla mnie z coraz bardziej irytującym tłem. Może zresztą w którymś momencie sam przestał je słyszeć, tak jak się człowiek z upływem czasu przyzwyczaja do otaczającego go zapachu.

Widocznie jestem niewrażliwa, ale naprawdę podziwiam tych, którzy wysłuchali występu do końca. Ja wytrzymałam aż godzinę, aczkolwiek zespół z Indii z pewnością znalazł wśród poznańskiej publiczności kilku nowych fanów - ktoś przecież nie chciał muzyków wypuścić ze sceny na tyle długo, że kolejny koncert rozpoczął się z ponad godzinnym opóźnieniem.

Mają mnie

Warto jednak było poczekać. Znużona pełnym wrażeń wieczorem publiczność rozłożyła się wygodnie na deskach Sali Wielkiej, by dać się prowadzić poezji i dźwiękom Iranu. Z poematów Rumiego, islamskiego mistyka, nie zrozumiałam ani słowa. Nie było mi to potrzebne - Alireza Ghorbani, Hussein Zahawy, Ali Ghamsari i - najpełniej - wydobywający z kamanczy sto tysięcy emocji Saman Samimi zabrali mnie w taką sferę muzyki, że nie miałam więcej pytań. Mogłyby ta rozpacz, i ten żal i ten smutek nigdy się w ich dźwiękach nie kończyć.

A jednak obudziłam się w niedzielę znów z dźwiękiem tanpury w uszach - świdrującym, zapętlonym w nieskończoność h, dis, e... Może w tym też wyraża się jakaś głębia muzyki, której nie byłam zdolna docenić - że jednak zapadła mi aż w podświadomość, i to stokroć silniej, niż bym chciała.

Magdalena Lubocka