Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Trzeba umieć żyć

- Ciemnię organizowano doraźnie w kuchni, kiedy ciemno robiło się na dworze. Przychodził wtedy czasem do taty starszy brat Stefan i razem wywoływali. Zapalali te kolorowe żarówki - czerwoną, oliwkową, a w kuwetach wyłaniały się na papierze kształty - opowiada Zygmunt Zieliński, w Poznaniu znany jako wiolonczelista Amadeusa. Zbiera okruchy wspomnień z opowiadań ojca Bogdana o międzywojniu.

. - grafika artykułu
Bracia Zielińscy, lata 20./30. XX w., Puszczykowo. Od lewej: Stanisław, Bogdan, Stefan, fot. z archiwum rodziny Zielińskich

Bogdan Zieliński (1899-1988) do Poznania przyjechał pewnie ze Stefanem. Dwaj najmłodsi bracia przed wybuchem I wojny światowej nie zdążyli się wykształcić, więc nic ich nie trzymało w Niemczech, do których ojca wraz z całą rodziną zesłano w 1903 roku. Przekonali matkę i starszych braci, że pojadą na rekonesans i tyle. Zadomawiali się pięć lat. Niepewność była na początku lat 20. XX wieku wielka. Młode państwo polskie borykało się z gigantycznymi trudnościami organizacyjnymi i finansowymi. Matka w Münsterze otrzymywała po mężu, profesorze gimnazjalnym, wdowią rentę, a tu nie wiadomo, jak być mogło. "Życie Urzędnicze" pisało, że zaborcy roztrwonili kapitał emerytalny, a inflacja zżarła ubezpieczeniowy "i sprawa z czasem dopiero będzie uregulowana". Niemniej jakoś ją porządkowano, dlatego Bogdan, mając od 1925 roku zdany egzamin na urzędnika bankowego, razem ze Stefanem przeprowadził operację sprowadzenia reszty rodziny do Poznania. W księgach adresowych wdowa Stefania Zielińska pojawia się od 1926 roku. Adres: Matejki 68 (dziś tuż obok byłego kina Olimpia) - mieszkanie dla niej samej za duże, więc zajęła je z Bogdanem i Stefanem.

Wtedy rodziny żyły ze sobą blisko, w myśl zasady, że im więcej ludzi w domu, tym łatwiej będzie związać koniec z końcem. Emerytura matki starczała chyba zaledwie na czynsz. Tylko Stacha, lekarza, od razu stać było na pełną samodzielność - od tegoż 1926 roku miał prywatną praktykę przy Polnej 37, mieszkał pod siedemnastką. Osobno ulokował się też Kazimierz z żoną - już w 1925 obronił pierwszy doktorat na nowo powstałej muzykologii u jej założyciela prof. Łucjana Kamieńskiego.

Ferajna w trykotach

Siedzą przy tym samym stoliku, który w Münsterze wystawiali do ogrodu. Pojawiają się wokół matki wszyscy, także żona Stefana plus Haras i Bella - dwa wielkie psy. Synowie jak dawniej wymieniają się aparatem, na zdjęciach z Matejki brakuje raz jednego, raz drugiego czy trzeciego, bo przychodzi też Stach, tylko Kazimierz bywa raczej wyłącznie na święta. Mama się trzyma, ale to już nie ten sam dom. Bez Juliusza i dwóch poległych braci pusto jakoś, a najstarsza z rodzeństwa, Irena, nie daje się już fotografować. Dawne, wesołe życie toczy się gdzie indziej - na przykład na plaży w Puszczykowie. Ferajna Bogdana, Stefana i Stacha bywa tam namiętnie. Kobiety w kapeluszach, zwiewnych sukniach, panowie w lnianych portkach. Koedukacyjne kąpiele w trykotach tak odważnie swobodnych, że dziś mowę odejmują... Trzeba umieć żyć, ot co.

"Zapisałem się na studia prawnicze i ekonomiczne na Uniwersytecie Poznańskim" - pisze Bogdan w 1923 roku, gdy dopiero praktykuje w Banku Cukrownictwa. Zalicza pierwszy rok prawa, ale drugi musi przerwać, bo dostaje fantastyczny angaż w kartelu "Związek Zachodnio-Polskiego Przemysłu Cukrowniczego". Staje się tam z czasem alfą i omegą, w 1930 pchają go do Hamburga, gdzie zostaje szefem tamtejszej ekspozytury! Interesy dobija na wodzie - w porcie, na żaglówce łupinie pomiędzy statkami kolosami fotografuje się z partnerami w handlu. Dokumentuje też ten hamburski żywioł. Dotąd nie robił tak dynamicznych ujęć. Ale to chwilowe. W 1931 roku wraca do Polski i zanurza się w świecie fotografii artystycznej.

Handlowiec wśród artystów   

Bogdan wchodzi w salon inteligencji, nobilitującej się przez sztukę. Do II wojny jest w zupełnie innym świecie - jako jedyny z braci, z których wszak żaden nie rozstawał się z aparatem. Kupuje elitarne czasopisma austriackie i czeskie, podręczniki T. Cypriana i zeszyty J. Bułhaka Wędrówki fotografa, jego Estetykę światła, Technikę bromową, Fotografikę i szereg innych pozycji "ojca polskiej fotografii". Rok 1932 w Tarnowie: po raz pierwszy bierze udział w wystawie "fotografiki" ogólnopolskiej, pokazuje Zaczytaną. Zostaje członkiem poznańskiego Towarzystwa Miłośników Fotografii TMF. Ba! - sekretarzem zarządu. Jedenaście miesięcy po tarnowskim debiucie pokazuje cztery prace na krajowej wystawie w Grudziądzu, gdzie ma chyba szansę poznać Bułhaka, eksponującego tam indywidualnie 88 prac. W 1933 wystawia ponownie dopiero od października, za to otrzymuje aż dwa dyplomy honorowe TMF podpisane przez Cypriana i wchodzi w skład grupy przygotowującej VIII Międzynarodowy Salon Fotografiki, jaki rok później odbędzie się w Poznaniu.

Prawdopodobnie wtedy się poznają: Bogdan i... Zosia Stelmachówna, o której pisałam w kwietniu br. Oboje są później wśród autorów prac na tym wielkim pokazie (416 zdjęć samych członków TMF z całej Polski). Czyż to nie ona jest tą nieznaną osobą na kilku zdjęciach Zielińskich z domu przy Matejki? Ma na sobie ciemną suknię w rodzaju fartucha, jakby przyszła do Bogdana i Stefana robić odbitki w domowej ciemni, czyli najpewniej w łazience w tym porządnym pruskim mieszkaniu. Młoda kobieta bez skrępowania patrzy na tego drugiego. Jest też na fotografiach z plaży nad rzeką, na przemian z każdym z braci. Wszędzie z tym uśmieszkiem, równorzędna, po prostu partner do pracy i żartów. Jak w mieście, tak i na zdjęciach Zielińskich jest efemerydą. W 1936 znika (patrz IKS, IV 2017).

W międzywojniu Bogdan wziął udział w kilkunastu wystawach w całym kraju. Gdyby nie świetny angaż w kartelu, nie byłoby go stać na opłaty za uczestnictwo i wysyłkę zdjęć. Był singlem, choć nie żył sam. Jako najmłodszy mieszkał do końca z matką i siostrą - wymarzona sytuacja do realizacji pozazawodowej pasji. Spotkania w TMF i literatura fotograficzna, jaką systematycznie gromadził, wprowadziły go w dziedzinę, której pozostali bracia nigdy nie uprawiali - w techniki szlachetne. Do dziś zachowały się  jego wtórniki. Pracochłonna metoda: fotografie nabierały malarskiego charakteru za sprawą dwu-, trzykrotnego przekopiowywania pierwotnego obrazu po zarysowywaniu ołówkiem szczegółów i kontrastów na kolejnych odbitkach roboczych. Robiło się zdjęcie z takiej odbitki, potem ją retuszowało, znów kopiowało itd.

Monika Piotrowska