Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Poznaniacy z Münsteru

- Niesamowite - przyznaje Zygmunt Zieliński, wieloletni wiolonczelista Orkiestry Amadeus. Patrzy na zapomniane dwa pudła ze "skarbami" po dziadkach. Wśród nich szklane klisze. - Tyle rzeczy po tych dwóch wojnach się zachowało. I ile przeprowadzek było... Dzięki tym kliszom poznałem twarz babci. W zasadzie nie miałem okazji jej sobie przyswoić.

. - grafika artykułu
Rodzina Zielińskich w Münsterze ok. 1907-1910 r. Od lewej: Franek, Kazimierz, Marianna, Stefania (matka), Bogdan (na jej kolanach), Juliusz (ojciec), stoją Irena i Stach, Julek siedzi i karmi ptaszka. fot. Franek Zieliński

Początek XX wieku, Münster. Zeppelin nad neogotycką bazyliką. Wygląda jak gigantyczny pocisk. Wisi na niebie za wieżyczką nad skrzyżowaniem naw. Kompletnie surrealistyczny widok. Ktoś stanął na dachu jednej z kamienic, by go podziwiać. Zdjęcie też zrobiono z dachu, tylko że domu w następnym rzędzie zabudowy.

Gdy Stefania i Juliusz Zielińscy osiedli w Münsterze, wszystkie ich dzieci były już na świecie. Nie można więc powiedzieć, że siódme - Bogdan, imię dostało w związku z budową  kościoła św. Krzyża, którą rozpoczęto w tym mieście w roku jego urodzin, 1899. Synek z pewnością był dla Zielińskich darem od Boga, chociaż ostatnim, jakim ich wynagrodził w byłej Polsce. Juliusza, profesora matematyki w gimnazjum w Chojnicach, ukarano w 1903 za niepodporządkowanie się zakazowi nauczania w języku polskim i przeniesiono do gimnazjum w głębi Niemiec. To wtedy cała rodzina trafiła do Münsteru. Najwyraźniej na zesłanie, ale właśnie tam powstał niesamowity zbiór zdjęć, ilustrujących jej życie tak, jakby zrobiono je nie na początku, lecz w 2. poł. XX wieku. I jakby swobodę życia w rodzinnych Chojnicach zastąpiono swobodą fotografowania. Juliusz i synowie, choć minął ponad wiek, nie są dzięki nim niemi. Szklane klisze opowiadają ich rodzinną historię bez słów i bez patosu. Pokazują, jak naturalną przyjemnością w bogatych, cesarskich Niemczech fin de siecle'u było dokumentowanie własnego życia w domu inteligencji. Są świadectwem, że i polska inteligencja należała tam do prawdziwie bezpiecznej klasy średniej. Aż po sądny rok 1914. Na zdjęciach można to "wyoglądać".

Sanki, wózki, koniki bujane

W Münsterze zamieszkali najpierw tak, że gdy sześciu młodych Zielińskich aranżowało na podwórku kolejne zwycięskie bitwy w czapkach napoleońskich (ciekawy syndrom polskiego dziecka pod butem zaborcy), zawsze spojrzeć mogli na bazylikę św. Krzyża za ogrodzeniem. Widzieli ją od strony prezbiterium, czyli od południowego wschodu. Po przeprowadzce na reprezentacyjną ulicę Nordstrasse do kościoła szło się już od zachodu, czyli po pańsku - od frontu.

Przy Nordstrasse 34 w ogóle wszystko sporządniało. Chłopcy już nie biegali z szabelkami, nie przebierali się w czarne płaszcze z kapotami i nie stawali na szczeblach drabiny jak w teatrze. Znikły ich wózki, sanki, koniki bujane, nie siadali w koszu, nakrywając się parasolem, nie okupowali wozu mleczarza, nie rozmontowywali roweru, a mama nie przypatrywała się im z wiecznym rozbawieniem zza okiennej szyby. Pojawiła się nieobecna wcześniej, już dorosła, jedyna ich siostra, Irena. Wróciła z pensji pani Ziemięckiej, by wieść życie przy rodzinie. Zaczęło się sprowadzanie koleżanek w pięknych secesyjnych sukniach i kapeluszach i picie ponczu w ogrodzie.

Bracia, nagle gwałtownie dorastający i zabójczo przystojni, ze swobodą prezentowali swą ogładę, strojni w bujne czupryny, fantastycznie skrojone marynarki i wyglansowane buty. Nadal rozbawiali mamę, lecz częściej do spółki z uczniami i uczennicami ojca. Posiwiały Juliusz, z kulturą osobistą wdrukowaną w sylwetkę, odziedziczoną jota w jotę przez wnuka Zygmunta, którego nigdy nie zobaczył, był licznie odwiedzany. Chyba polubił miejsce swego zesłania. Miasto kościołów, o którym mówią, że albo deszcz pada, albo dzwony dzwonią, a jak dzieje się jedno i drugie, to właśnie jest niedziela.

To on robił pierwsze zdjęcia. Są na nich dzieci i żona. Z czasem i on się pojawia, z siwiejącymi włosami, okularami; tracąc wzrok, przechodzi na drugą stronę obiektywu. Aparat przekazuje najstarszemu synowi, Kazimierzowi - wtedy to jego brakuje na zdjęciach.

Kto "zdejmuje" z dachu zeppelina

Cudo techniki było z tej samej generacji co Bogdan (i co bazylika św. Krzyża), prototyp montowano w latach 1899-1900. To LZ 3 - trzecia wersja statku powietrznego zaprojektowanego przez grafa Zeppelina. Długość: 128 m (!), średnica: 11,65 m. Miał - rzecz charakterystyczna - aż dwie gondole dla pasażerów. Zbudowano go między 1906 a 1908 rokiem, latał do 1913. Kto go utrwalił? Ojciec nie biegał przecież po dachach. Kazik miał wtedy przynajmniej 19 lat i to był  moment, gdy usunął się do seminarium duchownego. Fotografować zaczęli bracia. Najstarszy po nim, Stach, ten przystojniak, co później został ginekologiem, bardziej niż fotografować, wolał być fotografowany. Zatem może nastolatkowie Franek lub Julek? Kim mogli się stać i dokąd zajść, pozostali Zielińscy nigdy się nie dowiedzieli - obaj zginęli w czasie I wojny światowej.

Stefek i Bogdan byli za mali na wyprawy z aparatem przynajmniej do 1910 roku. Upłynie sporo czasu, nim najmłodszy Bogdan, ojciec Zygmunta, wiolonczelisty Amadeusa, przejmie  fascynację fotografią tak dalece, że jako jedyny będzie przetwarzał zdjęcia w technikach artystycznych i wystawiał je z Towarzystwem Miłośników Fotografii w Poznaniu. Póki co siedzi na kolanach matki w ogrodzie, gdzie odbywa się uroczysty podwieczorek. Przy dwóch stolikach pod żelaznym parkanem przy Nordstrasse 34 zebrała się cała rodzina. Najstarszy syn Kazik rzucił seminarium i właśnie pojął za żonę Mariannę. Oboje siedzą pośrodku, ona cała w bieli, on w lśniącej czerni. Atmosferę rozluźnia ptaszek, który usiadł na oparciu krzesła. Tylko Franek się nim nie interesuje. Jest najbliżej aparatu i prawą rękę ma poza kadrem. Robi zdjęcie wężykiem pneumatycznym. Ostrość udało mu się ustalić dopiero za cukiernicą. - Te cukiernice były fajne, zamykane. Ta jest srebrna, wewnątrz pozłacana, istnieje - śmieje się Zygmunt. - Ma nóżki w kształcie kulek. I kluczyk, którym się ją tak automatycznie otwiera. Mój ojciec, jak był mały, ściągnął ją ze stołu, przytrzasnął sznurek i sobie z nią po chodniku jechał... I teraz te dwie kulki nóżek są zjechane, wiesz?

(cdn.)

Monika Piotrowska