Doktor Faustus Thomasa Manna uchodzi za jedno z arcydzieł sztuki powieściowej XX wieku, którego premiery wyczekiwano z niecierpliwością. Kiedy w 1947 roku powieść ujrzała światło dzienne, poruszeni recenzenci ruszyli do maszyn, dając upust swoim przemyśleniom związanym z interpretowaniem tego dzieła jako paraboli, w której główny bohater nazwiskiem Leverkühn (reprezentujący naród niemiecki) został skuszony przez diabła (którego postać przyjął nazizm). Temat recepcji mannowskiej powieści do dziś dnia zaliczać się może do jednego z ciekawszych zagadnień z zakresu metakrytyki.
Akcja obejmuje czas od roku 1900 do 1935, a prowadzi nas przez nią narrator, Serenus Zeitblom, snujący swoją opowieść z perspektywy czasów II wojny światowej. Główną osią historii jest wspomniany już Adrian Leverkühn, wybitny kompozytor. Zeitblom jest jego najbliższym przyjacielem, a zapewnienie mu dobrobytu stało się jego życiową misją, której realizację możemy oglądać już od pierwszych chwil spektaklu...
...bowiem Jakub Papuga w roli Zeitbloma zaczyna spektakl już po pierwszym dzwonku. Zaaferowany i mocno przejęty, przez dobrych 10 minut krząta się po scenie - poprawia i przestawia krzesła, poleruje fortepian, sprawdza odległości, znów coś przesuwa, przeciera chusteczką spocone z emocji czoło, znów kontrolnie muska klawiaturę. Cały jest przygotowaniem; nie potrzeba było ani jednego słowa, by zdać sobie sprawę z wagi sytuacji. Za chwilę wydarzy się coś wspaniałego, pojawi się ktoś, kto zasługuje na przychylenie mu nieba. Za chwilę się dowiemy, jak bardzo daleko od tego nieba ten ktoś zapragnie się znaleźć.
Cenię sobie zabiegi, w ramach których opowieści nie ograniczają zgaszone światła i rozsunięta kurtyna. Takie wyjście do ludzi, zagoszczenie historii w czasie, w którym, w teorii, historia ta jeszcze nie istnieje. Widza zmusza to zawsze niejako do znalezienia w niej swojego miejsca - usiądę w ciszy i będę obserwować, czy udam, że nic się nie dzieje? Wezmę w niej udział, czy skorzystam z ostatniego momentu, by do kogoś zadzwonić ("nie mogę teraz rozmawiać, jestem w t-e-a-t-rz-e!") albo zrobić i opublikować zdjęcie?.
I nareszcie. Drodzy Państwo, Przyjaciele, oto i on, Adrian Leverkühn. Artysta natchniony, dar od (tu wstaw dowolne), a nade wszystko - cel i sens życia Zeitbloma. Artysta mistrzowsko, hipnotyzująco wręcz zagrany przez Michała Kaletę, jest tworem złożonym z życiorysów trzech postaci: Igora Strawińskiego, Friedericha Nietzschego i Wolfganga Amadeusza Mozarta. Jedną z osób, która wspomagała Manna w trakcie pisania dość jednak wymagającej fabularnie i merytorycznie powieści był Theodor Adorno, niemiecki teoretyk muzyki, kompozytor, filozof i socjolog. Można domniemywać, że to jemu właśnie zawdzięczamy historię, która zmroziła krew w żyłach pioniera dodekafonii.
Ale zanim o nim, kilka słów o Pawle Siwiaku, który w bardzo wymagającej fizycznie roli diabła poradził sobie świetnie. Jego postać napisana została w sposób umożliwiający kreację na najwyższym poziomie, na który wspiął się bez większego problemu. Diabeł był mocny i wyrazisty, ale nie przerysowany, odpychający, ale i pociągający. Nade wszystko jednak był... problematyczny, dyplomatycznie rzecz ujmując, i to już na etapie pisania powieści. Ujęte w niej rozważania o technice kompozytorskiej wyraźnie nawiązywały do dwunastotonowej techniki Arnolda Schönberga, i taka też informacja została umieszczona na samym jej końcu. Nie byłoby w tym nic skandalicznego, gdyby nie fakt, że w historii opowiadanej przez Zeitbloma, wynalazcą tejże techniki nie jest Schönberg, a sam diabeł...
Nie zdarzył się jeszcze spektakl, na którym Kornelia Trawkowska nie miałaby mocnego wejścia. Tym razem pojawiła się na scenie jako Klaryssa Rodde, aktorka i poetka, która w powieści Manna popełniła samobójstwo. To postać na skraju światów; towarzysząc Serenusowi w snuciu opowieści o swoim przyjacielu, wciela się w kolejne, przywoływane przez niego (kobiece) postaci. Nie robi tego jednak automatycznie i bezrefleksyjnie; jej komentarze stojące w kontrze do zeitblomowego "zlecenia" niejednokrotnie zakłócają tok opowiadanej historii, kierując światło na rolę i znaczenie kobiet - zarówno w samym Faustusie, jak i szerszym społeczno-kulturowym dyskursie.
Choć każda członkini i członek obsady zasługują na osobny akapit, nie chciałabym zabierać Wam przyjemności z osobistego zapoznania się z ich postaciami, które zasługują na to, by Was zaskoczyć. Muszę jednak przywołać jeszcze Alonę Szostak, której kreacja baśniowej syreny nałożyła na wyreżyserowaną przez Minkiewicz opowieść kolejną, bardzo emocjonującą warstwę. Mieniąc się tysiącem barw, pokazuje nam kolejne odcienie pragnienia, strachu i cierpienia, z którymi Szostak radzi sobie w bardzo przejmujący, niemal fizycznie bolesny sposób. Ten epizod, ta historia w historii i to, co Szostak w jej ramach nam proponuje jest kolejnym argumentem przekonującym za powtórnym obejrzeniem Faustusa.
W Teatrze Polskim nie brakuje spektakli świetnych, wyrazistych, przemyślanych i naprawdę dobrze zagranych. Cieszy także fakt, że nie wszystkie wystawiają widza na niełatwą próbę nie tyle obejrzenia spektaklu, co jego radykalnego doświadczenia - często w stopniu wykraczającym poza granicę komfortu (nadal wspominam zeszłoroczną premierę Ulissesa). W Faustusie wszystko się zgadza - scenografia (również autorstwa Minkowskiej) dopełnia narrację, nie przytłaczając jej swoją przerośniętą formą, a raczej podkreślając to, co podkreślone być powinno. Kostiumy Joli Łobacz - niebanalne, lekko drapieżne, barwne, stanowią pewnego rodzaju (przekorną?) interpretację klasyki. Zaproszenie do realizacji Katarzyny Minkowskiej było decyzją, która zasługuje na uznanie. Sposób, w jaki zdecydowała się zmierzyć z tym monumentalnym tytułem i zawartymi w nim wielowątkowymi opowieściami o geniuszu i procesie jego (s)tworzenia, o szaleństwie, wojnie, stracie, o pragnieniu i tęsknocie, budzi podziw. I naprawdę warto przekonać się o tym osobiście.
Marta Szostak
- Faustus
- reż. Katarzyna Minkowska
- Teatr Polski
- premiera: 23.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023