Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Studencki żart 100-lecia

Romuald Gantkowski, początkujący poznański aktor i reżyser, zrobił 100 lat temu psikusa, jakiego dzisiaj nie powstydziłby się Sylwester Wardęga i najlepsi pranksterzy internetu.

Pożółkła, w całości zadrukowana tekstem płachta gazety. - grafika artykułu
Artykuł w "Przeglądzie Porannym" ujawniający mistyfikację "delegacji z Beludżystanu", fot. ze zb. Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej

Zapowiedział przyjazd delegacji z kraju, o którym nikt nie słyszał, i wysłał do Poznania... studentów w przebraniach. Dobrze ucharakteryzowani, w turbanach na głowach i strojach wypożyczonych z teatru, nabrali wszystkich: mieszkańców, urzędników, a nawet policję. Autor żartu, absolwent Wydziału Dramatycznego Konserwatorium Muzycznego w Poznaniu i aktor Teatru Polskiego, był niezwykle kreatywny, a w jego głowie aż kipiało od pomysłów. W czerwcu 1924 roku postanowił zrealizować jeden z nich, a przy okazji przetestować swoje umiejętności aktorsko-reżyserskie. Udało mu się wstrząsnąć mieszczańskim Poznaniem i rozbawić całą Polskę. Operację-mistyfikację mistrzowsko zaplanował.

Podając się za pracownika wydziału prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, zadzwonił do kilku poznańskich gazet i urzędów i zapowiedział, że 12 czerwca około południa do Poznania przyjedzie delegacja dyplomatów z Beludżystanu. Wyjaśnił, że to niewielki kraj leżący niedaleko Iranu, a wizytę organizuje Towarzystwo Polsko-Tureckie. By uniknąć natychmiastowego zdemaskowania, dzwonił z podpoznańskiego Kórnika, by łącząca rozmowy telefonistka zapowiedziała połączenie międzymiastowe. Żeby historię uprawdopodobnić, podał kilka "nieoficjalnych", ale brzmiących sensownie szczegółów. Wyjaśnił, że delegacja jest nieoficjalna, wraca z Wystawy Imperium Brytyjskiego w Londynie i że jednym z dyplomatów jest książę Beludżystanu. Gantkowski poprosił o roztoczenie nad cudzoziemcami dyskretnej opieki, zadbanie o godne przyjęcie i udzielenie pomocy w razie potrzeby. Zapowiedź wizyty dyplomatycznej ukazała się w porannych wydaniach poznańskich gazet i wzbudziła duże zainteresowanie.

O g. 11 w okolicach dworca pojawiła się elegancka limuzyna marki Berliet wioząca trzech mężczyzn w turbanach i eleganta w cylindrze. Autem kierował szofer w liberii, więc wszystko wyglądało jak należy. Nie było wątpliwości, że to oczekiwana delegacja wraz z przedstawicielem rządu polskiego. Na gości czekała liczna grupa poznaniaków, których przyciągnęły zapowiedzi prasowe. Dyplomatów oficjalnie przywitał oficer policji w mundurze galowym, który zasalutował i zapewnił, że eskorta na koniach będzie im towarzyszyć w czasie całej wizyty. Jej pierwszym punktem był zamek cesarski, będący wtedy siedzibą Uniwersytetu Poznańskiego. Na schodach zamku gości przywitał jeden z dziekanów w towarzystwie intendenta gmachu i grupy profesorów, zapewne wykładowców języków orientalnych, zaproszonych, gdyby potrzebny był tłumacz. Na szczęście cudzoziemcy mówili po francusku, więc wizyta przebiegała bez zakłóceń. Goście zadawali wiele wnikliwych pytań i wydawali się dobrze poinformowani, jak na dyplomatów przystało.

Potem limuzyna wioząca gości wolno przejechała przez miasto, zatrzymując się na chwilę przed Teatrem Wielkim i Polskim. Na ul. 27 Grudnia tłum gapiów był tak duży, że doszło do całkowitego wstrzymania ruchu. Publiczność klaskała i wznosiła radosne okrzyki na cześć Beludżystanu. Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia w salonie fotograficznym (wydaje się, że zdjęcie się nie zachowało - przyp. red.) jeden z gości poprosił o wskazanie sklepu tytoniowego. Najbliższy był przy pl. Wolności, więc delegaci udali się do niego, a zaszczycony wizytą właściciel obdarował ich papierosami i paczkami najlepszych cygar, oczywiście nie oczekując zapłaty.

Jednak niewiele brakowało, by wychodzący ze sklepu "cudzoziemcy" zostali zdemaskowani. Okazało się bowiem, że "trochę" mówią po polsku. Sprytnie jednak wytłumaczyli, że mają zdolności językowe i szybko się uczą. Oficjalna wizyta trwała, a jej kolejnym punktem było zwiedzanie Starego Rynku i spotkanie z władzami w ratuszu. Przedstawiciel Rady Miasta wygłosił mowę na cześć "dostojnych przedstawicieli dalekiego Beludżystanu", zadeklarował chęć współpracy i zaprosił na wieczorne przedstawienie w Teatrze Wielkim. Tam już od samego rana gorączkowo szukano nut do hymnu Beludżystanu, których oczywiście nie odnaleziono. Beludżystan był bowiem "przynętą", wybraną przez Gantkowskiego, egzotycznie brzmiącą nazwą jednej z krain geograficznych w Azji. Pamiętajmy także, że 100 lat temu nie można było "wygooglować" Beludżystanu w internecie.

Wydaje się, że właśnie w czasie wizyty delegacji w ratuszu policja odkryła, że coś się jednak nie zgadza. Urzędnik z Poznania zadzwonił do ministerstwa, by dopytać o szczegóły, a tam powiedziano mu, że nic im nie wiadomo o wizycie dyplomatycznej. Policja już się domyślała, że padła ofiarą mistyfikacji, ale także "dyplomaci" zorientowali się, że przeciągnęli strunę. Ukłonili się, wyjaśniając, że chcą jeszcze odbyć przejażdżkę w okolicach miasta, i wrócą na wieczorny spektakl. Około g. 19 odjechali w nieznanym kierunku, gubiąc eskortę i wiwatujący tłum. Patrol policji, który miał ich wylegitymować, dotarł za późno. Policja szybko ustaliła jednak tożsamość żartownisiów. Okazało się, że w rolę gości z Beludżystanu wcielili się Feliks Bogusławski, student rolnictwa, i Janusz Wilatowski, student prawa. Rolę asystenta delegacji grał Henryk Roguski, także student  rolnictwa, a jako radca rządowy występował Nikodem (?) Kałużniacki, student chemii. O "egzotyczny" wygląd zadbał reżyser całego przedsięwzięcia, Romuald Gnatkowski, który odpowiednio ucharakteryzował aktorów. Pomysłodawca zdecydował się nie występować w roli dyplomaty, bo jako aktor był dobrze znany w Poznaniu i przypuszczał, że szybko zostanie rozpoznany. Śledził jednak przebieg wydarzeń ukryty w tłumie gapiów oklaskujących "zagranicznych" gości.

Następnego dnia ukazała się notatka prasowa wyjaśniająca, że wizyta była mistyfikacją. Towarzystwo Polsko-Tureckie oświadczyło, że nie było organizatorem wydarzenia, a władze miasta wyraziły oburzenie i domagały się surowego ukarania sprawców, którzy narazili miasto na śmieszność. Na szczęście okazało się, że poczuciem humoru wykazały się władze uniwersytetu. Rektor, powołując się na zasadę autonomii uczelni, odmówił wydania żartownisiów organom ścigania. Do sprawy nie chciały też wracać redakcje gazet, które skompromitowały się, publikując niesprawdzone informacje. Wydawało się, że sprawa szybko zostanie zapomniana, ale tak się nie stało. Jeszcze dzisiaj jest uznawana za studencki psikus wszech czasów.

Szymon Mazur

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024