MILLENIUM DOCS AGAINST GRAVITY. Kierunek życie

Zdaniem Jiddu Krishnamurtiego "umiejętność obserwowania bez oceniania jest najwyższą formą inteligencji". Zdaniem tego indyjskiego filozofa taka zdolność pozwala na głębsze zrozumienie siebie i otoczenia, co w rezultacie prowadzi do bardziej świadomego i harmonijnego życia. Jak jednak nie oceniać decyzji małżeństwa, które zdecydowało się na wieloletnie życie z sześciorgiem dzieci na zaledwie dwudziestometrowym jachcie? Jak można nie oceniać sytuacji, w której nawet jeszcze nie nastolatek pełni nocną wartę przy sterze i w swoich rękach (dosłownie) ma życie całej rodziny? W końcu jak można nie oceniać braku (na szczęście tylko do czasu) możliwości nauki w tradycyjnej szkole, jeśli dzieci wyraźnie komunikują taką potrzebę?
To trudne. Nawet bardzo. Skupmy się jednak na faktach. Bohaterami dokumentu "Ocean, nasz dom" jest dwoje Szwajcarów (on był klimatologiem i zbierał próbki wody z najbardziej odległych miejsc dla różnych uniwersytetów), które zdecydowało się na bardzo długą podróż... ze swoimi dziećmi. Opłynęli kulę ziemską wiele razy. Na jachcie zmieścili cały swój dorobek. Bez wątpienia mogliby - oprócz ekoszkoleń, które prowadzili w szkołach na całym świecie, uczyć również organizacji zarówno przestrzeni, jak i czasu. Bo naprawdę trudno wyobrazić sobie zrobienie listy zakupów dla tak dużej rodziny (dzieci w wieku od niemowlęcego do nastoletniego) na kilka tygodni, jeśli nie miesięcy, albo gonienia do zadań z matematyki, które trzeba odrobić w przerwie od... lekcji życia, jak nazywa ich podróż ojciec rodziny, Dario Schwoerer.
Sama nie jestem zwolenniczką żadnej formy radykalizmu, więc z niepokojem słuchałam tego, co miała do powiedzenia przede wszystkim najstarsza z rodzeństwa - Salina. O jej marzeniach. O tym, że sama chce zdecydować jak żyć, którą drogę wybrać. Tylko ignorant nie zauważy jej smutku, kiedy wracają na wodę, bo nie stać ich na jej edukację w Szwajcarii i nie może tam zostać. Nastolatka nie ukrywa bólu, ale stara się być dojrzała i wyrozumiała. Przyznaje, że innego życia nie zna, że tak przecież było zawsze. Młodsze dzieci z większą łatwością odnajdują się w sytuacji wyreżyserowanej przez swoich rodziców, bo naturalne jest to, że nie myślą w tym wieku jeszcze o swojej przyszłości. Chcą się bawić i być blisko tych, którzy je kochają. A rodzice są przecież przez całą dobę w zasięgu ich ręki. I wydaje się, że zaspokajają też ich wszystkie podstawowe potrzeby.
Reżyserka "Oceanu..." Livia Vonaesch spędziła z mieszkańcami jachtu Pachanama - w języku Inków oznacza to o wiele więcej niż "Matka Ziemia" i sugeruje styl życia w harmonii z naturą - kilka lat. Dzieliła swoją uwagę za kamerą pomiędzy całą rodzinę. Uwaga! Każde z dzieci urodziło się w innym kraju, jedno np. w Chile, inne w Australii. Stara się podejrzeć maluchy podczas zabawy, nauki. Ale też ich rozmowy bez udziału dorosłych. Schodzimy też z nimi na ląd i uczestniczymy w wykładach (dzieci są włączone w te działania) czy też czekamy pod salą porodową, kiedy rodzi się najmłodsze dziecko Schwoererów. Rodzina Szwajcarów przekracza granice - te widzialne i tylko odczuwalne, ale też te o których niektórzy nawet nie mówią.
Dokument Vonaesch to film o rodzinie i dla rodzin. O tym, że bez względu na to, jaką drogę się wybierze, to najważniejsze jest to, żeby ze sobą rozmawiać. Ale to też tytuł o harcie ducha, konsekwencjach decyzji, jakie się podejmuje i tym, jak trudno może być zaakceptować wybory tych, których kochamy. Tym bardziej jeśli są one inne od naszych. W końcu również jest to poruszający film o naturze, z którą, jak w rodzinie, nie zawsze żyje się łatwo. O tańcu Pachanamy z delfinami, górach lodowych...
Kogo na to stać?
Niecodziennego wyboru dokonali też bohaterowie dokumentu "Kwiat ośmiu gór", którego reżyserem jest Paulo Cognetti. Włoch zdecydował się na ten krok - to debiut Cognettiego w tej roli, po sukcesie ekranizacji jego książki "Osiem gór". Zabrał swoich widzów (i psa Lakiego) w góry Monte Rosa, które znajdują się między Piemontem, doliną Aosty i Szwajcarią. To jeden z najbardziej imponujących masywów górskich w Alpach.
Cognetti kolejny raz próbuje przekonać nieprzekonanych, że góry to sposób życia. To tylko i aż metafora, z którą identyfikuje się niezwykle dużo osób z najbliższego mi środowiska, więc tym bardziej potrafię zrozumieć wybory, jakich dokonali bohaterowie "Kwiatu...". To ludzie, którzy w górach odnajdują spokój. Do kogo dotarł Włoch, z kim porozmawiał? Nie oszukujmy się, za wielkiego wyboru nie miał, bo kto z nas wybrałby życie na odludziu na wysokości choćby takich 3585 m n.p.m, gdzie taki szerpa Sete Tamang przygotowuje posiłki turystom? To w ogóle ciekawe, bo Cognetti często zagląda do kuchni swoim bohaterom, gdzie królują wegańskie dania oraz oczywiście wino. Coś pięknego i smakowitego.
"Kwiat ośmiu gór" to portrety ludzi, którzy nie boją się ciszy. Ciszy, w której czasem aż za głośno krzyczy nasze własne ja. Film ten może zmotywować do działania. Ale też celowej bierności. Pięknie o tym opowiada młoda kobieta, gospodyni jednego ze schronisk. Wyjaśnia, że nie każdy mógłby, tak jak ona, być w jednym miejscu, bo większość ludzi, którzy tam trafiają, są jednak cały czas w drodze, muszą się ruszać. Sama spędziła w tym niewielkim schronisku z dala od cywilizacji dwa sezony i wie, że takie życie jest dla niej. Nie chce jednak nigdzie zapuszczać korzeni, boi się...
Cognetti rozmawia z osobami sobie bliskimi, jak sądzę, bo w końcu sam dzieli się z nimi na co dzień widokiem z okna. Jest wśród nich też budowniczy schroniska, który marzy o tym, żeby postawić kolejne jeszcze wyżej czy Marta Squinobal, która prowadzi inne - wegańskie, jedyne takie w całych Alpach. I jeszcze do tego jest instruktorką jogi.
Wspomniany szerpa zapytany przez Włocha czego chce powiedział, że niczego. I ta odpowiedź mnie rozbroiła. Bo czy nie tak właśnie wygląda spełnienie? Nomen omen szczyt marzeń człowieka, który zdecydował się na ten krok, żeby nie zginąć, targając bagaże innych, którzy marzyli o najwyższych górach? Sama sobie życzę - wśród takich widoków, szumów, wody - ta pojawiła się później niż zwykle w domu Włocha i dlatego zdecydował się też na też wyprawę, szukać źródła - takiego spokoju i radości. Ale czy każdego na to stać?
Od zera
Od ludzi, wcześniejszego życia, mnóstwa bodźców czy mediów społecznościowych właściwym czasom, w jakim przyszło im funkcjonować, uciekali również bohaterowie dokumentu "Opowieści z dalekiej Północy". Razem z dzieciakami wchodzącymi w dorosłość zostajemy przyjęci do Pasvik Folk High School, jednej z 40 szkół ludowych w Skandynawii, które umożliwiają nastolatkom znalezienie siebie w momencie, kiedy muszą podjąć ważne życiowe decyzje. Uczymy się języka norweskiego, robić na drutach, rzeźbić w porożu renifera czy patroszyć ryby. Ale też przetrwać w lesie zimą. Rozbić obozowisko, rozpalić ognisko, potem roztopić śnieg i przygotować sobie gorącą czekoladę. Wszystko trzeba zrobić samemu, jednak w bezpiecznej odległości, pod okiem nauczycieli, dla których dzieciaki te są kimś więcej niż uczniami.
Reżyserki filmu zbliżają się do trójki dzieciaków: Hege - nastawionej pozytywnie do życia blondynki, której ojca zabito w bójce dwa lata wcześniej, Romaina - najbardziej zagubionego chłopaka w grupie, który rzucił liceum, bo stwierdził, że nie jest dla niego i Bjørna z fobią społeczną, który miał nadzieję znaleźć w nowej szkole przyjaciół. Chłopak ten zdawał sobie sprawę z tego, że jest nerdem, że niewielu rozumie jego poczucie humoru, że zwyczajnie irytuje ludzi.
Na czym skoncentrowały się Heidi Ewing i Rachel Grady? Być może zlinczują mnie teraz feministki, ale reżyserki po kobiecemu właśnie podzieliły uwagę pomiędzy surową północną przyrodę oraz życie uczniów - przed przyjęciem do szkoły, w trakcie nauki, oraz to, co działo się z nimi później. Nie powiem Wam, co wybrali, ale z uśmiechem na ustach obejrzałam końcówkę filmu. I szczerze mówiąc z chęcią osobiście pogratulowałabym im tego, co dokonali. Powiedziała, że im zazdroszczę. Zazdroszczę odwagi. Jeden z bohaterów ujął mnie słowami - jako jedyny zrobił sobie krótki urlop, musiał odpocząć od wyzwań, jakie stawiała przed nimi szkoła - gdyby wiedział, na co się pisze, ze strachu nie przyjechałby na Północ. Ale na szczęście nie wiedział, jaki jest plan i skończył nową szkołę. Łez na zakończeniu roku nie było końca. Z resztą sama kilka uroniłam. To żaden wstyd. Nauczycielka (jak najlepsza mama) tłumaczyła swoim podopiecznym, że te nie są przejawem słabości, tylko próbą radzenia sobie z emocjami. I sama chcę właśnie tak myśleć.
W końcu też "Opowieść z dalekiej północy" to również film o tym, jak... powozić psim zaprzęgiem. Nikt z sali nie wyszedł, ale być może każdy przeżywał w duchu to, co zobaczył po seansie (niektórzy uważają, że nie powinno się wykorzystywać zwierząt do zaprzęgów). Ale nie o tym opowiedziały Ewing i Grady, bo ważnym, jeśli nawet nie elementarnym punktem programu wiejskiej szkoły była właśnie opieka nad psami - jednym szczególnie, bo każdy miał przyjaciela, który towarzyszył mu na wyprawach czy podczas samotnego nocowania w lesie. Dzieciaki dbają o psiaki (wśród nich były wydające niesamowite dźwięki, wręcz gadające syberyjskie husky) i uczą prowadzić sanie. A widzowie nie tylko obserwują, z jakimi problemami - natury technicznej i psychicznej się zmagają, ale też przemierzają z nimi kilometry lasów i podziwiają Północ...
Monika Nawrocka-Leśnik
- 22. Festiwal Filmowy Millennium Docs Against Gravity
- Kino Muza
- "Ocean, nasz dom", reż. Livia Vonaesch, Szwajcaria, 2024
- "Kwiat ośmiu gór", reż. Paulo Cognetti, Włochy/Belgia, 2024
- "Opowieści z dalekiej Północy", reż. Heidi Ewing, Rachel Grady, USA/Norwegia, 2025
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025