Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Kto tu jest główny wariat?

Informacja o tym, że Lot nad kukułczym gniazdem znajdzie się w repertuarze Teatru Nowego była najpewniej elektryzująca nie tylko dla mnie. Ta opowieść to klasyka, uwielbiana przez wielu odbiorców. Dlatego niełatwo jest podejmować się jej kolejnej adaptacji. Efekt może okazać się fiaskiem, choć może i wielkim sukcesem - jak w tym wypadku.

. - grafika artykułu
fot. Dawid Stube

Jakiś czas temu usłyszałam po jednym ze spektakli w Teatrze Nowym, że teatr ten upada. I nie tyle chodziło, jak mniemam, o repertuar, co o jego realizację i adaptację dramatów. Fakt - sama w mijającym roku widziałam kilka przedstawień, które miałam nawet okazję recenzować i nie były to z całą pewnością rzeczy bardzo dobre. Czytając niektóre opinie na ich temat, utwierdziłam się w przekonaniu, że rzeczywiście można tak tę sprawę postrzegać. Dodatkowym na to dowodem był oglądany przeze mnie w zeszłym tygodniu Powrót Odysa, którego co prawda nie powinnam tu recenzować, bo nikt mnie o to nie prosił, ale nie sposób mi tego faktu pominąć, szczególnie, że to co napiszę za chwilę na temat Lotu nad kukułczym gniazdem wybrzmi wówczas pełniej. Powrót Odysa w moim przekonaniu uosabiał wiele z tego, co w teatrze może się nie podobać: wykorzystywanie pewnych motywów bez osadzenia ich w sposób dogłębny w scenicznej rzeczywistości i mający autentyczną rację bytu; przerost niektórych form wizualno-dźwiękowych nad treścią i niepozostawienie zbyt wielkiego pola manewru do autorefleksji. Podsumuję to w ten sposób: przez cały spektakl miałam ochotę krzyknąć: "Odysie, nie wracaj"! Choć przyznam z wielkim uznaniem, że Sebastian Grek w roli tytułowej był wręcz wybitny, a jego monolog poruszający. Nie przeczę również, że zatrzymane w kadrze niektóre sceny prezentowały się kunsztownie, co jako historyczka sztuki bardzo doceniam. Dlaczego jednak od tego zaczynam recenzję Lotu nad kukułczym gniazdem w adaptacji Mai Kleczewskiej i Damiana Josefa Necia? Dlatego mianowicie, że uosabia on z kolei wszystko to, co w teatrze można kochać.

Jedną z rzeczy dla mnie kluczowych jest fakt, że autorzy odwołali się do niektórych współczesnych problemów, wśród których wymienić mogę chociażby społeczny aktywizm niemiło widziany przez władzę, sięgającą w celu zduszenia buntu po środki tak drastyczne, jak osadzenie kogoś w szpitalu psychiatrycznym. Jednocześnie uwypuklili inne, ważne wątki, które - mam wrażenie - są nadal za mało podkreślane przez twórców, a koniec końców świadczą o dużej wrażliwości tych z nich, którzy jednak po nie sięgają. Jest to m.in. kwestia wszelkiego rodzaju ekstremizmów, które doprowadzają do kryzysów w relacjach międzyludzkich, stanowiąc poważną barierę i uwydatniając różnice nie do pokonania. To także sprawa upływu czasu, stosunku do starszych, do chorych oraz stosowania mikroagresji jako narzędzia kontroli, uderzającej w najczulsze i najbardziej wrażliwe miejsca.

Taka konstrukcja tej opowieści pozwala na niuanse, dając każdej osobie zasiadającej po stronie widzów szansę na bardzo indywidualne refleksje. Nie ma tu tego typowego, szablonowego, a jednak powszechnego ostatnimi czasy, nadawania sprawom określonych, problemowych kostiumów, w których człowiek (nawet mający podobne problemy) nie do końca potrafi, a wręcz nawet nie może się odnaleźć. Dzięki temu w różnych kontekstach i na różne sposoby rozpatrywać można często pojawiające się w interpretacjach Lotu nad kukułczym gniazdem pojęcie "systemu" jako złowrogiej siły, wikłającej człowieka w rozbudowaną hierarchię, gdzie nie ma zbyt wiele do powiedzenia, stanowiąc jedynie element, nad którym ktoś ponad nim sprawuje kontrolę.

To znamienne, że w roli McMurphy obsadzona została kobieta - Daniela Popławska. Kobiety w tej sztuce stoją głównie po stronie tego mitycznego systemu, w tym wypadku służby zdrowia. Obserwując jednak ich zachowanie, metodę leczenia, nastawienie do pacjentów oraz słuchając wykrzykiwanych haseł, objawiających ich ukryte lęki i zranienia, można się jednak zastanowić, komu tutaj potrzebna jest terapia. I nie piszę tego z tak wielką ironią, jak można byłoby przypuszczać. Patricia McMurphy na ich tle zdaje się kolorowym ptakiem - dosłownie i w przenośni. Pojawia się na scenie w swoim wielobarwnym kostiumie, z tęczową czapką na głowie i równie tęczową torbą pod pachą. Wydawałaby się ostatnią osobą, która okazałaby zrozumienie i wsparcie swoim współtowarzyszom szpitalnej niedoli, którym zarzuca się patriarchalne podejście do życia i mizoginię. Ona, wolnościowiec z wyboru i usposobienia, widząc wykorzystywanie słabości tych niepewnych siebie mężczyzn przez przełożoną Ratched, protestuje przeciwko tej wspomnianej przeze mnie mikroagresji, ubranej w pielęgniarski uniform. Ona też po wejściu do tego przybytku nieszczęść wszelakich, usiłuje nawiązać z pacjentami przyjacielski kontakt. Jej zawadiackie pytanie: "Kto tu jest główny wariat?" rozpoczyna relację, gdzie mimo różnic panuje autentyczna przyjaźń.

McMurphy zdaje się stać w opozycji do pozostałych kobiet, może z wyjątkiem jeszcze jednej pacjentki, która jednak swoją obecność zaznacza tylko poprzez jej fizyczną formę. Patricia obiera sobie pozycję po drugiej stronie barykady, naprzeciwko pielęgniarek i salowych, które co rusz dają znać o swoim negatywnym poglądzie na temat mężczyzn. Punktem kulminacyjnym jest zresztą moment, kiedy jedna z nich wygłasza pełen emocji i jednak pewnej agresji monolog na temat tego, dlaczego feminizm jest dla świata tak ważny. Pomysł wydawać się może dość kontrowersyjny, na widowni w chwili jego wygłaszania rozszedł się zresztą szmer niepewności, jednak kontrowersja to dobra rzecz. Można powiedzieć, że weryfikująca. Na tym kobiecym tle interesująco jawi się jeszcze jedna z pań - doktor Spivey. W gruncie rzeczy ma ona największą moc zmiany sytuacji panującej na oddziale, w wielu momentach usiłuje się zresztą sprzeciwić Ratched, jednak ostatecznie ulega presji przełożonej.

Moglibyśmy się spodziewać położenia nacisku na McMuprhy i jej relację z Wodzem Bromdenem, jednak co ciekawe, to nie oni są tutaj dominujący. To raczej pozostali pacjenci szpitala, ze szczególnym nakierowaniem na postać Dale'a Hardinga, Billy'ego Bibbita, Cheswicka i Martiniego, są istotni. Dlaczego? Prawda może zasmucić. Pacjenci uosabiają tych, którzy już się poddali. W ramach systemu, w jakim funkcjonują, podejmują co prawda pewne działania zmierzające do zaznaczenia swojej obecności czy osoby jako takiej, wcielają się w określone role (systemy wszelkiego rodzaju mają bowiem to do siebie, że tak właśnie się dzieje), jednak w ostatecznym rozrachunku nie potrafią wyegzekwować najważniejszego - swojej wolności. Co gorsza okazuje się, że znaleźli się w szpitalu dobrowolnie. Czy i co to nam mówi? Niestety odpowiedź jest dość przygnębiająca. Bardzo chcielibyśmy być jak McMurphy. Może widzielibyśmy siebie też w roli Wodza. Pragniemy zobaczyć siebie w roli rewolucjonisty i wyzwoliciela, który prowadzi innych na barykady, stanowiące wrota do niezależności i wyzbycia się kajdan, lub przynajmniej kogoś kto walczy o własną niezależność. Tylko czy nie jesteśmy jednak częściej Hardingami, Bibbitami, Cheswickami i Martinimi?

Na uwagę zasługuje scenografia, efekty świetlne i dźwiękowe. Pomysł na oddzielenie sceny od widowni przezroczystą ścianą pozwala nam złapać dystans względem tego, co się na niej dzieje, a jednocześnie nie pozwala żadnemu detalowi umknąć uwadze. Uzyskano momentami fantastyczne rezultaty filmowe, choć scenografia zdaje się bardzo prosta, rzekłabym, że "klasyczna", choć zdaję sobie sprawę, że może nie być to określenie dostatecznie trafne. Pojawia się przed nami pewne miejsce o bardzo konkretnej strukturze, gdzie rozgrywa się akcja. Miejsce to w żadnym wypadku nie odwraca uwagi od meritum, stanowi doskonałe tło opowieści, a w momentach kluczowych staje się areną zdarzeń, doskonale z nimi współgrającą. Tutaj ogromne brawa dla realizatorów. Dodam, że przez chwilę na scenie pojawia się "coś", co może widzów bardzo zaskoczyć. Publiczność, wśród której zasiadałam i ja, była w pewnym momencie w stanie kompletnego szoku, ale aby nie psuć widzom zabawy więcej nie napiszę.

Lot nad kukułczym gniazdem w Teatrze Nowym nie pastwi się nad widzami, zdarzają się epizody dowcipne, zmuszające do śmiechu, chociaż sztuka ta przede wszystkim zadaje trudne i niewygodne dla każdego z nas pytania. Takie jak: "To co mamy robić?", które wyartykułowane jest przez pacjentów szpitala. McMurphy bez większego zastanowienia udziela odpowiedzi: "Zróbcie piekło"! Jest rzeczą niesamowitą, że pomimo tego, iż chyba nie było wśród widzów nikogo, kto nie znałby tej historii i jej zakończenia, mógł pojawić się przynajmniej cień nadziei, że potoczy się ona w tym przypadku jakoś inaczej. Nie potoczyła się jednak. I nie tylko scena śmierci McMurphy była wzruszająca i bolesna. Nie tylko gest Wodza, który w końcu otworzył okno szpitala i zrobił wyrwę w tej wydawałoby się nieprzekraczalnej granicy między zniewoleniem a wolnością, był wymowny. Dojmujące było także to, że mimo tej niezwykłej okazji, tej wyrwy, reszta pacjentów pozostała na miejscu, wolności się jedynie przyglądając.

Justyna Żarczyńska

  • Lot nad kukułczym gniazdem
  • reż. Maja Kleczewska
  • Teatr Nowy
  • premiera: 9.12

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023