Wszystko dzieje się w rodzinnym mieście autora, Kole, w 1926 roku, a retrospekcje, z których wyłania się rys charakterologiczny postaci, sięgają Wielkiej Wojny. Krystian jest stolarzem, który odczuwa nienaturalną więź duchową z każdym, dla kogo zbił trumnę. Tę szczególną wrażliwość zawdzięcza matce, która nieubłaganie traci kontakt z rzeczywistością. Podobnie jak wiele innych osób w Kole, mężczyznę dręczy czarna melancholia. Poznajemy również zagubionego nastolatka, Mikołaja, którego ojciec, brylujący w towarzystwie lekarz, po utracie żony leczy ludzi tańcem; uważaną za szaloną starą Leokadię; skrzywdzoną Weronikę, zmarłą z tęsknoty Iwonę i jej męża, redaktora "Życia Kolskiego". Postaci te splata łańcuch traum i rozczarowań. Katalizatorem kolejnych konfliktów tragicznych w życiu społeczności jest pojawienie się w okolicy tajemniczego, olbrzymich rozmiarów mężczyzny, zwanego Diabłem, któremu towarzyszy równie imponujący pies, Bóg. Ten manicheistyczny dualizm nie jest przypadkowy. Nad losami bohaterów powieści wisi szereg pytań o Stwórcę, dziecinna naiwność religijna koresponduje z odwiecznym teodycealnym unde malum.
Im głośniejsze wybrzmiewały w ostatnich latach zachwyty nad kolejnymi powieściami Małeckiego, tym większa złość we mnie narastała. Twierdziłem, że autor rozmienia swój talent na drobne. Po świetnym Dygocie i Rdzy otrzymaliśmy niedopracowane Nic się nie łączy, pardon, Nikt nie idzie, sztampowy Horyzont (który mógłby być dowolnym amerykańskim filmem o weteranie borykającym się z PTSD) oraz Święto ognia, ponownie sprawiające wrażenie skleconego naprędce oraz, co o wiele gorsze, epatujące tanim sentymentalizmem. Jednocześnie - książki Małeckiego zawsze czytało się z zaangażowaniem i bardzo szybko. Na to pierwsze rzutowały warsztat i pomysłowość autora, na drugie - warsztat oraz niewielka objętość książek, sztucznie zwiększana przez puste strony. Zawsze twierdziłem, że specjalista od tuczenia książek w SQN zasłużył na podwyżkę.
Aż tu nagle przychodzi kapryśny kwiecień 2023 roku, a wraz z nim Sąsiednie kolory. Jak się okazuje, nieco dłuższa niż zazwyczaj absencja na rynku wyszła Małeckiemu na dobre. Sąsiednie kolory to pozycja, która ma zalety największych jego sukcesów literackich, a przy tym eliminuje większość błędów powieści znacznie słabszych. Jest w końcu, na co przyszło nam trochę poczekać, książką na miarę możliwości czołowego reprezentanta wiecznie młodej polskiej prozy.
Jest to powieść dobra choćby ze względu na konsekwencję autora w prowadzeniu opowieści. Chyba każdą z ważniejszych postaci spotyka satysfakcjonujący (czytelnika pragnącego domknięcia wątków) koniec, wszystkie strzelby wystrzeliły. Budowaniu intrygi i planowaniu zwrotów akcji sprzyja oczywiście osadzenie historii w przeszłości (nie można po prostu zadzwonić i wyjaśnić, sprawdzić w sieci, wszędzie trzeba iść), co nie jest oczywiście czymś złym. Lwiej części autorów lepiej wychodzi pisanie o czasach minionych niż ściganie się nieuchwytną teraźniejszością.
Nad powieściowym Kołem unosi się aura niesamowitości, co naturalnie pozwala czytelnikom, z uwagi na konwencję, przymknąć oko na niektóre decyzje bohaterów, dostrzegać głębszy sens w zdarzeniach prozaicznych. Choćby wtedy, gdy bohater, który na skutek infekcji dłoni cierpi katusze, zwleka z niezrozumiałych przyczyn z podjęciem terapii. Możemy uwierzyć w to, że na skutek bliskości śmierci przeżywa jakąś przemianę duchową, transcendencję. To jest spójne z wykreowanym, odrobinę magicznym światem. O ile gorzej wypadały kwestie medyczne u Małeckiego realisty! Na przykład gdy w Święcie ognia baletnica, która zmaga się z przerażającym bólem i nie może pozwolić sobie na rezygnację z najbliższego występu, nie szuka ukojenia w lekach na receptę, przepisywanych jak cukierki, za to pożera wiadrami tabletki ogólnodostępne, które w niczym jej nie pomagają. Albo wtedy, gdy mężczyzna jest w stanie zasnąć przy popełniającej samobójstwo partnerce po zażyciu kilku tabletek nasennych, jakby w jego żyłach nie tętniła adrenalina. Przecież niektórzy nie mogą zmrużyć oka po ich garści, gdy nad głową tupie im sąsiad! A wszystko przez to, że Małecki operował niesprecyzowanymi ideami środków medycznych. Dlaczego skupiam się tak bardzo na tym zagadnieniu? Po części dlatego, że końcu mogę wykrzyczeć swój ból wynikający z rozczarowania. Ale też dlatego, że to jaskrawy przykład pewnego lenistwa i tendencji do wygładzania rzeczywistości przedstawionej, na które pozwalał sobie autor od jakiegoś czasu, wiedząc, że wydźwięk snutych z wielką wprawą opowieści wiele jest w stanie zamaskować.
Lecz tym razem Małecki zakasał rękawy. Raczy nas nie tylko intrygującymi postaciami (choć niekiedy okazują się nowymi wcieleniami znanych już nam bohaterów), ale też przekonującym brutalnym światem, w którym nie wpada we własne sidła. Zdecydowanie mniej uświadczymy ckliwości (choć i te się zdarzają), sporo za to przekonujących konfliktów tragicznych, które rodzą się na kanwie starć afektów i konwenansów, czy też norm moralnych i niepisanych kodeksów zamkniętych społeczności. Zdaje się, że Małecki odzyskał regularnie przycinany pazur.
A zatem popularny uśmiechnięty pisarz po raz kolejny serwuje czytelnikom uniwersalną opowieść o ludzkich namiętnościach, splatając losy swoich bohaterów w węzeł gordyjski. Ale robi to w swoim najlepszym stylu. Sąsiednie kolory to powieść, która powinna zadowolić tych, którzy pokochali talent narracyjny autora po Dygocie czy Rdzy, a po Nikt nie idzie czy Święcie ognia zgrzytali zębami. Małecki udowadnia, że jeśli w SQN pozwolą mu wydawać książki co dwa lata (a nie co roku), będzie nam zapewniał wzorcową literaturę środka, o głębokim ładunku emocjonalnym, z ciekawymi postaciami i o strukturze narracyjnej, która czyni ją gotowym materiałem na ekranizację. Efektowny, wyczekiwany powrót, choć autor udawał, że wcale nie zniknął.
Jacek Adamiec
- Jakub Małecki, Sąsiednie kolory
- wyd. SQN
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023