Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

JA TU TYLKO CZYTAM. Pochowano za domem

"To książka o tym, czego nie da się zapomnieć. Ani wybaczyć" - pisze Ołeksandr Myched na początku swojej książki. Później przypomina natomiast m.in. o zgwałconej przez cały odział kobiecie, która zakopała męża na podwórku czy egzekucjach ludzi skrępowanych trytytkami. "Kryptonim dla Hioba" to reportaż z pierwszego roku pełnoskalowej wojny w Ukrainie spokrewniony z innymi odmianami non-fiction, takimi jak esej. Myched bez ogródek pisze o winie całego narodu rosyjskiego, z entuzjazmem o ukraińskim patriotycznym przebudzeniu pierwszych miesięcy wojny oraz wnikliwie o roli literatury, która musi przejść próbę ludobójstwa.

Rysunkowy, utrzymany w pastelowych barwach baner przedstawiający siedzącego na ławce i czytającego książkę ptaka. Ptak ma ciało małego chłopca, ubrany jest w kardigan i krótkie spodenki. - grafika artykułu
rys. Marta Buczkowska

Ołeksandr Myched to trzydziestosześcioletni obecnie pisarz i dziennikarz, który w 2022 roku stracił dom w Hostomelu, inteligencką biblioteczkę i Air Jordany, a potem wstąpił do Sił Zbrojnych Ukrainy. Jako żołnierz m.in. wspierał działania policji. Jednocześnie postanowił zrobić najlepszy w tych okolicznościach użytek ze swojego talentu pisarskiego - zaczął pisać bardzo brutalną i emocjonalną kronikę wojenną. Nie jest to jednak regularnie prowadzony dziennik (książkę taką wydał w tamtym roku gigant ukraińskiej literatury, Siergiej Żadan), lecz szczegółowo przemyślany reportaż o ciekawej strukturze i rozwiązaniach narracyjnych (historia biegnie tu kilkutorowo). Wspomnienia narratora z przedwojennego życia, zapiski wojenne i historie rodzinne przeplatają się z wyznaniami ludzi (weteranem ATO, dziennikarzem, artystką i matką autora, literaturoznawczynią), na różne sposoby mierzących się z katastrofą. Tę Myched nazywa "ukraińskim doświadczeniem totalnym".

Między tymi sekcjami pojawiają się najbardziej dramatyczne fragmenty książki, rozdziały nazwane po prostu "Zbrodnie wojenne". W nich autor, powstrzymując się od jakiegokolwiek komentarza, przytacza przykłady zbrodniczej działalności Rosjan podczas trwającego konfliktu. To choćby ostrzały rakietowe mieszkań, strzały w tył głowy, gwałty, porwania, bomby-pułapki i zakazane pociski fosforowe, ale też zbrodnie na kulturze, jak rozgrabianie muzeów. W obliczu lęku przed atakiem nuklearnym Myched nie pozwala sobie na prognozowanie przyszłości - o przyszłości społeczeństwa możemy jednak mniemać na podstawie doświadczeń dzieci i tego, jak sobie z nimi radzą. A radzą sobie zaskakująco dobrze, oswajając się z nową rzeczywistością o wiele szybciej od dorosłych. Oczywiście nie zawsze. Myched potrafi z wielogłosu przerażających opowieści wojennych wyłowić te najboleśniej wbijające się w mózg i przedstawiające świat na opak w najobrzydliwszym wydaniu. "Mój siedmiolatek w marcu zaczął zbierać gałązki imitujące pistolet, to ma być jego broń" - mówi jedna z wojennych matek - "Mówi, że chce, żeby mnie i jego pochowali w jednym grobie".

Reportaż Mycheda ma swoje eseistyczne części, w których autor rozważa m.in. na temat języka wojny. Porusza kwestie takie jak umacnianie pozycji języka ukraińskiego jako ważnego czynnika konsolidującego napadniętych, rosyjskie rozmywanie odpowiedzialności za ludobójstwo poprzez semantyczne matactwa, wypierane wojny poprzez nazywanie jej "specjalną operacja" czy umywanie rączek, poprzez głoszenie haseł takich jak "Myśmy na niego nie głosowali", "Not in my name" czy "Nie mieszajmy kultury z polityką". À propos kultury - Myched nie godzi się na ustępstwa. Postuluje całkowity i bezwarunkowy bojkot kultury rosyjskiej, tak długo jak twórcy ukraińscy muszą chwytać za karabiny lub schodzić do schronów w swoich placówkach kulturalnych. A twórcy rosyjscy i wszyscy inni, którzy tak odżegnują się od Putina, niech wpłacają na ukraińskie drony i kolimatory. Wiele daje do myślenia fragment, w którym autor pisze o demaskacji Rosjan odpowiadających za ataki rakietowe na Ukrainę - okazuje się, że to choćby copywriterzy, którym udało się całkowicie znormalizować wojnę.

A teraz coś z zupełnie innej beczki. Polskiego czytelnika z pewnością zaskoczy stwierdzenie dotyczące Smoleńska, że "polska prokuratura kwalifikuje działania rosyjskich kontrolerów jako świadome doprowadzenie do katastrofy". Ale że w jakim sensie? Koniec dygresji.

Mycheda wojna dotknęła już w lutym 2022 roku. Pierwszego dnia uciekł z osławionego Hostomela, wkrótce potem jego dom został ostrzelany i częściowo zniszczony. Wszędzie kręcili się szabrownicy, kradnąc co popadnie, a później defekując, w starannie wybranych miejscach. Jego rodzice mieszkający w Buczy zmierzyli się z wydarzeniami, o których będzie się mówiło jak o Holokauście, na szczęście udało im się przetrwać. Wśród poległych są jednak przyjaciele narratora - choćby filmowiec Wiktor Onyśko, któremu pisarz poświęca poruszające requiem.

Myched jest narratorem wrażliwym, a jego proza jest silnie emocjonalna, gorączkowa. Widać to zarówno w oskarżeniach, których adresatem są wszyscy Rosjanie, jak i w patriotycznym poruszeniu (Myched przedstawia poczet nowych ludowych bohaterów - ochroniarza, który zamknął Rosjan w windzie czy staruszkę, która zwyzywała ich od najgorszych), wierze w ukraińską solidarność (a jak źle to wygląda u Twardocha w Nullu!), czy też w empatii względem cywilów tłoczących się w schronach, z dobytkiem zredukowanym do plecaka ewakuacyjnego. Opisy rzeczywistości schronowej przypominają w jakiś sposób "Pamiętniki z powstania warszawskiego" Białoszewskiego. Autor pisze też choćby o traumie "chołodmoru" wywołanego przez rosyjskie ataki na infrastrukturę krytyczną (od zimna, czyli "chołodu").

Tu kolejna dygresja - Myched apeluje do przyjmowania uchodźców, którzy mogą mieć ubrania z pomocy humanitarnej lub second handu. To akurat wyszło całkiem zabawnie, skoro u nas co druga osoba ubiera się w lumpeksach i się tego nie wstydzi... Z Mycheda czasami wychodzi jednak jakaś kosmiczna, nieuświadomiona inteligencka wyższość (zwłaszcza że pisze m.in. o swoich Air Jordanach, ulubionych kieliszkach do wina, napoczętych whisky czy robocie sprzątającym).

Z autorem są jednak poważniejsze problemy niż jakiś tam delikatny snobizm. Jednocześnie wykazuje się on olbrzymią wrażliwością na krzywdę zwierząt (pisze m.in. o spalonych koniach i wolontariuszach robiących dziury w drzwiach opuszczonych mieszkań, żeby nakarmić pozostawione koty), jak i wykazuje się zaskakującą ignorancją w stosunku do własnej podopiecznej. Jeden z rozdziałów poświęcony jest kotce Bibi (to tylko jedno z wielu imion). Młode zwierzę otrzymała jego partnerka od zaprzyjaźnionego muzyka. Dowiadujemy się, że kobieta opiekowała się schorowanym kotem. A chwilę później tak po prostu, bez wyjaśnień, że "oddała kotkę zaprzyjaźnionemu małżeństwu na przechowanie" (!!!). Po kilku miesiącach małżeństwo rozpadło się, a kot wrócił do pierwszej opiekunki. Dużo później narrator przeprowadził się z partnerką i kotką do szeregowca w Hostomelu. Kotka doskonale się tam zadomowiła, ale, uwaga, zaczęła skakać na parkan i szykować się do wielkiej ucieczki. "Żeby kotka nie zginęła, koniecznie trzeba było ograniczyć jej swobodę ruchu i uniemożliwić przeskakiwanie parkanu". Czy zatem skonstruowali catio? A może przestali kotkę wypuszczać na dwór, bo zrozumieli, że miejsce kota jest w domu? Otóż nie. Moi drodzy kociarze, proszę zapiąć pasy. Narrator oddał kotkę matce. To nieważne, że matka kochała kotkę z wzajemnością. Kota się nie oddaje, w szczególności starszego. Ale tak łatwiej niż po prostu zadbać o to, żeby kotka nie wychodziła, racja?

To wszystko działo się przed wojną. Jeśli autor w ten sposób chciał wyspowiadać się i dla kontrastu zestawić swoje czyny z poświęceniem osób odstawiających karku dla braci mniejszych w trakcie wojny? Jeśli tak, to mu się udało. Jeśli nie to ma pecha, bo jego recenzent należy do Kociej Opieki Terenowej. Nie można uczłowieczać zwierzęcia, a następnie traktować go gorzej niż człowieka, którym przecież się nie żongluje.

Gdy piszę te słowa, 28 marca 2025 roku, trwają rozmowy pokojowe. Wojna pochłonęła życie przynajmniej 12 tys. cywilów (według ONZ, ale to straty minimalne, zazwyczaj podaje się o wiele wyższe), od około 45 tys. do 100 tys. żołnierzy ukraińskich (strona ukraińska z przyczyn propagandowych zaniża, rosyjska z tych samych przyczyn zawyża), kolejne setki tysięcy to tzw. ładunek 300, czyli ranni i ładunek 400, czyli cierpiący na PTSD. Nie odważę się nawet szacować, ile milionów cywilów boryka się wojennymi traumami.

I w takiej rzeczywistości książki takie jak "Kryptonim dla Hioba" okazują się bezcennym świadectwem czasu pogardy dla życia, szczególnie istotnym wtedy, gdy zmęczony doniesieniami o wojnie i groźbami eskalacji Zachód coraz śmielej pozwala sobie na relatywizację zła. A czasami nawet uprawia wzorcowy victim blaming. Taka literatura, jak twierdzi Myched, choć nie ocala, z czasem przekształci się w ukraińską pamięć zbiorową. A zbrodni nie można zapomnieć, nawet dążąc do pokoju. Dzięki kolejnym opisom masakr "gniew nie ostygnie, pozostanie silny". Z punktu widzenia literaturoznawcy książka Mycheda to w końcu współczesna odsłona tyrteizmu i także w ten sposób powinna być odczytywana.

Jacek Adamiec

  • Ołeksandr Myched, "Kryptonim dla Hioba. Kroniki inwazji"
  • Wydawnictwo Czarne

 © Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025