Kultura w Poznaniu

Kultura Poznań - Wydarzenia Kulturalne, Informacje i Aktualności

opublikowano:

Nieznośna obcość bytu

Mitologiczny motyw Pigmaliona posłużył twórcom najnowszego przedstawienia w Teatrze Polskim do zajęcia się zjawiskiem migracji, przez jednych uznawanym za największe współczesne wyzwanie, przez innych zaś - wyłącznie zagrożenie. Akcja zostaje przeniesiona do roku 2035, a więc ukazuje świat wyłaniający się zza rogu.

. - grafika artykułu
fot. Maciej Zakrzewski

W dystopijnej wizji autorstwa Andrzeja Błażewicza i Mikity Iłynczyka (w podwójnej roli - współtwórcy scenariusza i reżysera) rzeczywistość jest jednak nie do poznania. Panuje coś w rodzaju stanu wojennego: w wyniku eksplozji w Starym Browarze ginie 20 młodych aktywistek, protestujących przeciwko masowym wywózkom imigrantów, które są na porządku dziennym. Sytuacja zmienia się w ekstremalną, gdyż żywione na co dzień poglądy i przekonania decydują o życiu i śmierci, własnym i cudzym przetrwaniu.

W tak wyostrzonym świecie, przypominającym oczywiście przeklęte czasy nazistowskiej eksterminacji, w jednym z poznańskich domów zjawia się Elizawieta (Alona Szostak) - imigrantka w średnim wieku, mówiąca ze wschodnim akcentem. Trafia na inteligencką rodzinę składającą się z kuratorki sztuki Katarzyny (Ewa Szumska), jej męża - profesora logopedii Wojciecha (Paweł Siwiak) oraz ich nastoletniej córki Kaliny (Aleksandra Samelczak). Ponownie, wbrew oczekiwaniom, to przedstawicielka najmłodszego pokolenia jest początkowo stanowczo przeciwna udzieleniu pomocy ukrywającej się kobiecie. Do zmiany nastawienia zmuszają ją jednak rodzice, zdecydowani wziąć na siebie ryzyko w imię wyznawanych liberalno-demokratycznych wartości. Zagrożenie jest tym większe, że po sąsiedzku mieszka wojskowy pracujący dla Wschodniej Dywizji Europejskiego Centrum Deportacji, Hubert (Piotr Kaźmierczak), którego w antyimigranckim nastawieniu prześciga jednak ciężarna żona, Agnieszka Brunhilda (Kornelia Trawkowska). Drugie imię bohaterki stanowi istotny szczegół wyróżniający się spośród innych swojsko brzmiących nazw: Brunhilda to starogermańskie imię oznaczające dosłownie "walczącą w zbroi". Demony przeszłości wracają więc po stu latach ze zdwojoną siłą, by ponownie zawładnąć Europą, i nie opierają się im żadne cywilizowane siły. Zwyczajna wydawałoby się rodzina do trosk dnia codziennego dorzuca bowiem polowanie na ludzi obcego pochodzenia, których wygodnie można zgłaszać policji za pośrednictwem specjalnej aplikacji na telefon. To akurat nietrudno dziś sobie wyobrazić: SonderApp, aplikacja służąca do denuncjacji niepożądanych osób...

Ta mroczna wizja stanowi pierwszą, alarmistyczną warstwę spektaklu. Twórcy ostrzegają przed majaczącą na horyzoncie powtórką z historii: zadekretowanymi prześladowaniami ludności i klęską demokracji pod naporem brunatnych idei czystości narodowej. Oprócz tego "Pigmalion" niewątpliwie rejestruje zauważalną zmianę w debacie publicznej, jaka się ostatnio dokonuje - chodzi o rosnącą niepewność dotyczącą dalszej przyszłości Europy i konieczności jej ponownego zmilitaryzowania. Choć oglądamy świat dystopijny, to odbija się w nim czas, w którym spektakl powstawał: początek drugiej prezydentury Donalda Trumpa jawi się dziś przecież jako główny czynnik destabilizujący to, co uznawane było powszechnie za pewnik. Gdy Wojciech i Katarzyna muszą bronić się przed oskarżeniami swojej córki o naiwność i wiarę w pseudodemokratyczne wartości, które są bezsilne i skazane na porażkę, ich skonsternowane twarze wydają się dziwnie znajome. Mikita Iłynczyk pokazuje dobitnie, że dotychczasowe argumenty przemawiające za słusznością powojennego rozwoju kierunków politycznych w Europie przestały cokolwiek gwarantować. Ani cień Holokaustu, ani szeroko pojęty liberalizm jako źródło europejskich wartości już nie wystarczają, by zablokować krwiożercze nastroje epoki.

Trwający dwie godziny spektakl jest dość złożony i niejednorodny. Oprócz dystopii przekierowującej nasze myślenie w stronę politycznej metafory składa się on z kilku innych jeszcze warstw: satyryczno-obyczajowej, psychologicznej oraz autobiograficzno-nostalgicznej. Nie wszystkie one są równie interesujące - jedną z głównych bolączek Pigmaliona jest nieco zbyt rozwleczona akcja i brak dramaturgicznej precyzji. To skądinąd częsta przypadłość u młodych reżyserów, którzy mają tendencję do rozwlekania przedstawień ponad miarę. "Pigmalionowi" Iłynczyka również pomogłyby skróty, gdyby miały wyostrzyć satyryczny wydźwięk całości.

Oto bowiem nadrzędnym problemem - i zarazem przedmiotem zakładu między logopedą a jego przyjacielem Wasylem - staje się pozbycie akcentu, z jakim mówi Elizawieta. Jeśli profesorowi uda się tego dokonać, Wasyl zdobęcie dla "ciotki z Kanady" fałszywy polski paszport - przepustkę do lepszego życia. W przeciwnym razie zostanie deportowana, tak jak inni. Ten klasyczny motyw zakładu zawartego między dwoma mężczyznami, dotyczący "stworzenia" nowej kobiety, a zaczerpnięty z komediodramatu George'a Bernarda Shawa, w interesujący i przejmujący sposób pozwala podjąć i zaktualizować kwestię upomnienia się o ludzką godność. I w poznańskim przedstawieniu, i w sztuce irlandzkiego noblisty kluczowa jest próba zrozumienia, dlaczego w pewnych okolicznościach ludzie odmawiają innym prawa do przyrodzonej im godności, w dodatku czyniąc to na pozór dla ich dobra. Przyjęta pod dach przez poznańską rodzinę migrantka nie staje się automatycznie podmiotem, wręcz przeciwnie - każdy będzie chciał poddać ją kontroli i podporządkować, co w drugiej części przedstawienia zaczyna przybierać groteskowy kształt.

Błażewicz i Iłynczyk celnie punktują ukryty pod cienką warstwą dobrego wychowania klasizm poznańskich liberałów. Nawet jeśli akceptują oni wschodnie pochodzenie Elizawiety, to jej akcent i rzekomo niższy poziom kulturalnego obycia (będący wyłącznie ich projekcją, wynikającą z głęboko zakorzenionych stereotypów) sprawiają, że jej obcość pozostaje nieusuwalna, choć w tym przypadku rozumiana jest w kategoriach kulturowych, a nie narodowościowo-etnicznych. Twórcy sztuki demaskują poczucie wyższości i wyniosłość bohaterów należących do akademicko-artystycznych kręgów - obawiam się, że w przypadku reżysera i jego licznych białoruskich współpracowników niejednokrotnie zostały one boleśnie doświadczone na własnej skórze. "Pigmalion" w tych najcelniejszych i najciekawszych momentach przeradza się więc w satyrę na rzekomych obrońców praw człowieka, podpisywaczy listów i apeli, którzy okazują się do szpiku kości przeżarci cynizmem i oportunizmem. Taka jest zwłaszcza Katarzyna, która jako światła nauczycielka udziela Elizawiecie wykładów na temat sztuki współczesnej, a sama bierze udział w procederze "ratowania" obrazów pozostawionych przez wydalanych z Europy imigrantów, sprowadzającym się do łatwego zarobku i szafowania wzniosłymi hasłami. Nieznośna buta kuratorki, która pogłębia się wraz z wypijanym przez nią alkoholem, przynosi Elizawiecie szczególnie dużo cierpienia. Twórcy przedstawienia celnie przypominają, że ani wykształcenie, ani znajomość literatury i sztuki nie chronią przed wyniosłością i cynizmem, a nawet paradoksalnie wzmagają szanse na ich zaistnienie - choć raczej trzeba by powiedzieć: wyhodowanie w sobie. Dlatego też satyra na inteligencko-liberalne kręgi wydała mi się znacznie ciekawsza niż obecna pod postacią sarmaty Wasyla satyra na fałszywą, arcypatriotyczną polskość w typie drobnego cwaniaczka - choć i ta druga jest celna, to jednak dużo bardziej oczywista i do znudzenia "zgrana" na teatralnych scenach.

Gdyby poznański "Pigmalion" poprzestał na połączeniu tych dwóch estetyk - dystopii oraz satyry - byłby przedstawieniem na wskroś udanym i mocnym. Rzecz w tym, że twórcy niepotrzebnie rozwadniają te wątki konwencjonalnym teatrem psychologicznym i scenami, w których ich zainteresowanie przekierowuje się na kryzys związku Katarzyny i Wojciecha oraz na uczucie, jakie zaczyna on żywić w stosunku do Elizawiety. Sztampowe sceny kłótni małżeńskich ze sztywnymi dialogami nie są w stanie wybrzmieć, gdyż wcześniej wprowadzone rejestry skutecznie osłabiają ich siłę. Dramat rodzinny w tym przypadku jest wyjątkowo nieinteresujący. Co więcej, w tle niknie gdzieś wewnętrzna przemiana Kaliny, która pod wpływem kontaktu z imigrantką porzuca swe ksenofobiczne uprzedzenia, za to nadal celnie punktuje fałszywe i podszyte lękiem postawy rodziców. Jeszcze bardziej zbędne wydały mi się, nieliczne na szczęście, sceny, w których twórcy w nostalgicznej poetyce eksplorują modny ostatnio temat doświadczeń milenialsów oraz cudownych lat 90. Ten sentymentalny autobiografizm pasuje do wcześniejszych fragmentów jak pięść do nosa, niepotrzebnie rozprasza uwagę widzów i odrywa od tematów naprawdę istotnych. Doświadczenia generacyjne są oczywiście ważne i za ich pomocą twórcy starają się ukazać, że obcość Elizawiety jest pozorna. Wiemy to jednak i bez tego.

Podsumowując, "Pigmalion" to przedstawienie niewątpliwie ciekawe, choć nierówne. Gdy traktować je jako wariację na temat sztuki George'a Bernarda Shawa, ukazuje ogromną skalę ciekawych pomysłów i rozwiązań. Pierwsza część spektaklu wydaje mi się szczególnie ważna i bogata w rozmaite dyskursywne odniesienia, jak choćby do "Końca historii" Francisa Fukuyamy czy dwudziestowiecznych doświadczeń historycznych związanych z totalitaryzmami. Druga część niestety nieco osłabia satyryczną i polityczną siłę przedstawienia, zmieniając je w płaski psychologiczny dramat. W zakończeniu otrzymujemy zaś przekraczające wszelką miarę stężenie rozmaitych odwołań i pomysłów: od Tarantina po von Triera (spektakl zamyka cytat z filmu "Antychryst" tego ostatniego, słynne: "chaos rządzi") po swojski galart (dla niezorientowanych - chodzi o rodzaj zimnej przekąski). Moje odczucie było jednak takie, że chaos przede wszystkim przeszkadza.

Adam Domalewski

  • "Pigmalion"
  • reż. Mikita Iłynczyk
  • Teatr Polski
  • recenzja z 27.03

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025