Pierwsze obrazy wprowadzają nas w świat na granicy jawy i snu: cykady o brzasku, dym buchający z paszczy smoka, poranek z krwistopomarańczową poświatą. To nie Pekin z legend, lecz raczej scenograficzny odpowiednik gry "Mortal Kombat". Braun inscenizacyjnie wydobywa skrajności: eksponuje przemoc i terror. Gdy na scenę wchodzi Turandot, wszyscy rzucają się na ziemię, ale nie z uwielbienia, tylko ze strachu. To nie jest księżniczka z opowieści tysiąca i jednej nocy, raczej uosobienie zimnej i bezwzględnej władzy. To kobieta zdolna nie tylko rozkazywać, ale też samodzielnie egzekwować własne wyroki. Każda egzekucja i każde okrucieństwo są pokazane z maksymalnym ładunkiem emocjonalnym, pogłębionym przez efekty wizualne. Gdy Kalaf po raz pierwszy wyznaje Turandot swe uczucia, robi to w momencie, w którym ona wbija miecz w kolejną ofiarę.
Elementy orientalne, które od zawsze stanowią część operowej historii księżniczki Turandot, w inscenizacji Brauna są wyeksponowane. Szaty tytułowej bohaterki, przerysowany makijaż, ujednolicona charakteryzacja - czarne peruki chórzystek, wąsy i brody doczepione solistom - a także kojarzące się z Orientem rekwizyty (miecze, parasolki, lampiony) wprowadzają wizualny kod egzotyki rodem z teatralnych wyobrażeń o Azji. Choć kolorystyka kostiumów chóru - pojawiają się czerwień, zieleń, niebieski, żółty i fiolet - początkowo buduje wrażenie bajkowości i naiwności, to iluzja ta zostaje szybko zderzona z brutalnością scen, w których biorą udział pozostali chórzyści w czarnych mundurach przedstawicieli państwowej policji.
Drugi akt otwiera scena pozornie lżejsza - Ping, Pang i Pong pojawiają się jako sprzedawcy z budki z jedzeniem. Jeden z nich kroi kapustę tak, jakby siekał własnego kolegę. To ponownie makabreska flirtująca z humorem i przemocą zarazem - mandaryni nazywają się przecież "ministrami do spraw katowskich". Artyści w żółtych kostiumach, z przerysowanymi makijażami i powiekami pomalowanymi na czerwono, przypominają postaci z włoskiej komedii dell'arte czy japońskiego teatru kabuki. Początkowo są śmieszni, ale szybko zmieniają ton. Bywają odpychający. Ostrzegając Kalafa, by trzymał się z dala od księżniczki Turandot, prezentują mu odciętą dłoń poprzedniego śmiałka... Gdy i to nie skutkuje, sięgają po jego głowę, mówiąc, że tak właśnie wygląda miłość w świecie zakochanych głupców. Komizm tych scen przypomina ten z filmów Tima Burtona. Gdy Kalaf podejmuje wyzwanie i uderza w gong, Ping, Pang i Pong odpowiadają mu głuchym, szyderczym śmiechem.
W połowie II aktu na scenę wkraczają trzy pluszowe smoki, wyraźnie stylizowane na te z noworocznych parad w Chinach. Wraz z ich tańcem pojawia się odprężenie. Ale nie na długo. Bo zaraz potem chór ustawia się na proscenium, by zaśpiewać pieśń pochwalną na cześć cesarza Altouma, który pojawia się na balkonie teatru. Efekt jest piorunujący. Teatr zamienia się w świątynię władzy, a na scenę wniesiony zostaje ogromny tron - symbol systemu, który odczłowiecza. Turandot wykonuje swoją "programową" arię, tłumacząc okrucieństwo zarówno swoje, jak i wpisane w dzieje jej królestwa. W tej inscenizacji wyraźnie akcentowane jest posttraumatyczne źródło przemocy - księżniczka została naznaczona przez los swojej przodkini Lo-u-Ling, zdradzonej przez cudzoziemców dwa tysiące lat wcześniej. Gdy Kalaf odgaduje wszystkie trzy zagadki bez cienia zawahania, Ran Arthur Braun ciężar emocjonalny przenosi na Turandot, na której twarzy rysuje się lęk i niepewność - przede wszystkim z powodu utraty kontroli nad swoim losem, ale też całym państwem.
W akcie III publiczność może poczuć się obiektami inwigilacji. Słudzy Turandot wbiegają z latarkami i oślepiają widzów, szukając kogoś, kto zdradziłby imię Kalafa. Niedługo potem bohater staje samotnie na środku sceny, otoczony przez punktowe światła, jakby scena była miejscem sądu albo egzekucji, by zaśpiewać "Nessun dorma". Gdy mandaryni po raz ostatni próbują "przekonać" go do odwrotu - mowa jest o stu kobietach, które mógłby mieć zamiast Turandot - Braun po raz kolejny wybiera radykalne rozwiązanie. Na scenie pojawiają się trzy kobiece trupy. To nie propozycja, tylko szantaż. Ping, Pang i Pong grożą też Kalafowi nożem, a ten mimo wszystko odmawia, trwa w swoim postanowieniu, jakby świat wokół niego przestał go dotyczyć.
Zamiast finału opery Pucciniego autorstwa Franco Alfana twórcy wybrali zakończenie dopisane przez Luciano Beria w 2001 roku - dużo bardziej enigmatyczne, bez jednoznacznego rozładowania napięcia. Reżyser w swojej interpretacji "Turandot" idzie dalej, dołączając własny komentarz sceniczny, pełen brutalnych przewrotów. Po przejmującej, najbardziej melodramatycznej scenie samobójczej śmierci Liu, Turandot i Kalaf pojawiają się na scenie razem. Turandot nie odwzajemnia nawet jego spojrzeń. Ofiara Liu nie zmienia nic albo zmienia bardzo niewiele. Cesarz Altoum otrzymuje walizkę z pieniędzmi, ściska dłoń Timura, jakby domykał jakiś układ. Ale układ ten się rozpada. Gdy Kalaf wyjawia swoje imię, cesarz zostaje otruty przez Pinga, Panga i Ponga, a wina zostaje zrzucona na Timura, natychmiast rozstrzelanego przez strażników. Ginie również Kalaf. A Turandot zostaje całkiem sama... i po chwili wbija szpilkę wyciągniętą z włosów we własne gardło.
Nie odmówiłem sobie przyjemności, by zobaczyć obie obsady tego spektaklu - pierwszą, w której główną rolę kreuje Iwona Sobotka, i drugą - z Lillą Lee jako Turandot. Obie ekipy wypadają znakomicie, chociaż to w tej pierwszej więcej jest występów porywających. Właściwie wszyscy główni soliści - Hovhannes Ayvazyan jako Kalaf i Ruslana Koval jako Liu - zasługują na wielkie brawa i wyróżnienie. Znakomite wyczucie komiczne po raz kolejny udowodnił Jaromir Trafankowski w roli Pinga. Oczywiście za każdym razem to solistki śpiewające partie Turandot publiczność nagrodziła największymi brawami, wydaje mi się jednak, że Sobotka potrafiła lepiej odnaleźć się w tej inscenizacji, jej wykonanie miało też w sobie więcej kontrastów i siły. Najwięcej kontrowersji budzi chyba Dominik Sutowicz w roli Kalafa - mnie jednak ten występ przypadł do gustu. Co ciekawe, solista wyraźnie utykał w trakcie występu, co jednak przydało mu w moim odczuciu charakteru i uczyniło bardziej kruchym, ludzkim.
W inscenizacji Rana Arthura Brauna "Turandot" nie jest baśnią o przemianie, lecz staje się okrutnym rytuałem władzy i bezsilnego oporu. Finał jest całkowitym odwróceniem mitu o miłości zwyciężającej strach. Nie ma happy endu, a śmierć nie służy oczyszczeniu, lecz utwierdzeniu porządku opartego na przemocy. Opera Pucciniego traci swój romantyczny blask - zostaje przefiltrowana przez język przemocy, polityki i traum, które nie dają o sobie zapomnieć. Wizja ta jednak została zaplanowana z dużym rozmachem i wielką pomysłowością. I nawet jeśli jest niezbyt optymistyczna, to nadal bardzo pociągająca.
Adam Domalewski
- "Turandot"
- reż. Ran Arthur Braun
- Teatr Wielki
- recenzja z 10 i 15.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025