Poeta naszych czasów
Spośród wszystkich piszących wiersze, niekiedy wybitnych i podziwianych, to Marcin Świetlicki zapracował na tytuł poety naszych czasów.
Spójrzmy wstecz. Poetą międzywojnia wydaje się Julian Tuwim, pod wieloma względami autor trudny do pochwycenia w jakąś jedną wyrazistą formułę, o skomplikowanej biografii estetycznej, pewnie nie większy niż np. Bolesław Leśmian czy Julian Przyboś, a mimo to wybrany przez publiczność. Błyskotliwość i pasja, zdolność do schodzenia z Parnasu i mieszania się z kulturą popularną, z tym, czym żył i co lubił literacki lud, zapewniły mu wyjątkową pozycję.
Po wojnie kimś takim był najpierw Konstanty Ildefons Gałczyński, a później - w latach moralnej grozy - Zbigniew Herbert. Choć byli zupełnie różni, jeden - prestidigitator, drugi - ironiczny moralista, to właśnie oni podawali czytelnikom język. Nimi się mówiło.
W latach 90. mówiło się Świetlickim.
Nie chodzi tylko o kilka linijek i powiedzonek z jego wierszy, które zaczęły szeroko krążyć, takich jak: "jestem w nastroju nieprzysiadalnym", "to miasto będzie należało do mnie", "patrzę w oko smoka i wzruszam ramionami", "delikatny jestem na kacu", "już nigdy nie będzie takiego lata", "będziemy obserwować postępy ciemności", lecz o pewien styl bycia w języku i poza nim. Być jak Świetlicki - zdystansowany, sceptyczny, szorstki, zaczepny, boleśnie szczery, wymijający, zagadkowy, niekiedy czuły, pełen sprzeczności, lecz rozpoznawalny, idiomatyczny - stało się w latach 90. pokusą i wyzwaniem. Być w różnych rejestrach - wysoko, w kontakcie z wielkimi duchami romantyzmu, głównie z Mickiewiczem, i nisko, na scenie rockowej, w knajpie, w chmurze papierosowego dymu, być najlepszym i najgorzej widzianym naraz - stało się nową normą życia literackiego.
W następnych dekadach próbowano zdetronizować Świetlickiego, wytykając mu a to konserwatyzm poetycki, a to np. seksizm czy egotyzm. Jednak okazał się poetą wyjątkowo odpornym na niechęć. Antycypował ją, odtrącając sam siebie, szukał i znajdował innych słuchaczy, rzucał kładki między wrażliwością swojego pokolenia i następnej generacji, przede wszystkich zaś wydawał kolejne świetne zbiory, w których był tyleż sobą, co za każdym razem kimś innym. Tomy Jeden, Delta Dietla czy, ostatnio opublikowany, Sierotka, potwierdzały markę, otwierając przy tym nowe rozdziały w jego pisarstwie. Sierotka wzmocniła wątek obecny właściwie od początku, lecz teraz objawiający się dużo wyraźniej - dojrzałej nostalgii.
Ech, ktoś powie, znowu nostalgia. Właśnie, tyle jej w literaturze, tak trudno wyrazić ją w sposób ciekawy, a przecież kiedy znajdujemy ją w wierszach Świetlickiego, to j e s t ciekawa, jednostkowa, specyficznie jego, dla nas zaś dotkliwa.
Dotyk i dotkliwość. Pierwszy, poetycki odcisk, bezbłędnie ulokowany, zmieniający wszystko w lirykę, zostawiający ślad w tekście; sygnatura, dar od... Boga? Druga, odczuwana przez czytelnika, podstawa silnego związku między nim a wierszem, plamka sensu, gęsty punkt w pamięci.
Liryzm Świetlickiego nie ma nic wspólnego z krainą łagodności. Jest wrażliwy, ale cierpko. Bywa, że kąsa, rozdrapuje bliźniące się skaleczenia. Największym skaleczeniem, chyba już raną, jest Polska:
"najpierw wytłumaczyli że wszyscy są dobrzy
potem wytłumaczyli że dobrzy są nasi
potem wytłumaczyli że lepsi są obcy
a teraz chyba nie ma na nic czasu
i chyba nie ma już żadnej dobroci
horyzont zjada pospiesznie horyzont
nierządnik żądny rządzić"
(Polska 14)
Gdyby spróbować ustalić, na czym polega fenomen jego wierszy, to parę cech wybija się na pierwszy plan. Mocny, rytmiczny, często refreniczny tok utworów. Poeta mówi o swoich wierszach, że to "wulgarne piosenki", co wynika nie tylko z kokieterii, ale oddaje też po części charakter jego pisania, które nie szuka komplikacji, opiera się na wspólnym języku autora i czytelnika, tyle że odszukuje i oddziela w nim cząstki nieoczekiwanie znaczące. Wiele już powiedziano o arcywrażliwym uchu Świetlickiego, bo rzeczywiście - jego zachłanne wysysanie z języka ulicy i zwłaszcza języka mediów rzeczy ciekawych, paradoksalnych, fałszywych i dziwacznych zasługuje na podziw. Jednocześnie Świetlicki nie zalicza się do poetów lingwistycznych, język nie jest całym światem jego twórczości. Język jest ścieżką - zwykle pokrętną - do rzeczywistości. Komunikuje, ale i zdradza ludzkie intencje. Jest ważny, lecz nie jest wszystkim. Demaskuje:
"badania wykazały
im lepiej traktujemy
tym smaczniejsze jest
im dłużej panujemy
tym łatwiej przekładamy
pokarm na energię
mięso staje się tłuste
najsmaczniejszy żółty tłuszcz"
(Jaki jest profil żywieniowy twojego stada)
Poza językiem znajduje się śmierć. To ona jest wysłowioną i niewysłowioną panią poezji Świetlickiego. To także już banał. Od pierwszego tomu śmierć czeka w kulisie prawie każdego przedstawienia. Nie dyktuje wierszy, to byłoby niemożliwe, bo nie znamy jej słownika, co najwyżej grzęźniemy w przeczuciach, a jednak tylko ona jest ciekawa - i tylko ona czyni ciekawym życie.
Więcej polszczyzny
Aga Zano jest młodą tłumaczką z nadzwyczajnym dorobkiem. To wprost niewiarygodne, nawet przerażające, ile już zrobiła. Kilka tytułów: Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo, Ile z gór tych złota C Pam Zhanga, Apeirogon Columa McCanna, Ewangelia dzieciństwa Lydii Millet, Akty desperacji Megan Nolan, Trans i pół, bejbi Torrey Peters, Ucieczka z Chinatown Charlesa Yu, Intymności Lucy Caldwell, Mr Loverman Bernardine Evaristo, Rodzina Netanjahu Joshui Cohena, Mógłby spaść śnieg Jessiki Au, Polak J. M. Coetzeego, Kaczki. Dwa lata na piaskach Kate Beaton. To nie wszystko, lecz wystarczy, aby wpaść w zdumienie. Na liście jej znajdują się autorzy pierwszorzędni, cieszący się światowym rozgłosem, a pozostali zdają się co najmniej interesujący.
Zatem pracowitość. Przymiot istotny, lecz nie najważniejszy. Równie ważny jest talent do rozwijania, a nawet zapędzania polszczyzny w rejony, gdzie jej dotąd nie widywano. Inwencja językowa Agi Zano nie ustępuje inwencji Świetlickiego. Jeszcze bardziej warta podkreślenia jest empatia, wmyślanie się w światy i postaci przedstawione w tłumaczonych powieściach. Jeden przykład, właściwie to pierwszy z brzegu, z Ile z gór tych złota:
"Minęło tyle lat, a Lucy wciąż nie może uchwycić idei tego miejsca, które nazywa się domem. Mama tak chwaliła jej rozum, ale w istotnych sprawach okazuje się ciemniakiem. Nie zna żadnych odpowiedzi, potrafi tylko literować. Do domu. »D«, myśli w szeleście żółtych traw. »O«, dodaje, zgniatając łodygi pod stopami. »M«, kiedy kaleczy sobie duży palec i patrzy, jak ścieżynka krwi wzbiera niczym reprymenda. »U«, kończy, wbiegając na następne wzgórze, by dogonić Sam i Nellie, znikające już po przeciwnej stronie zbocza."
Tyle wystarczy, by czytelnik nie porzucił książki. Żywa, pulsująca polszczyzna, przypisana młodej bohaterce, sprawia, że tak jak ta dziewczynka myśli o domu, tak i my zadomawiamy się w jej świecie.
Rola tłumacza jest u nas skandalicznie niedoceniona. Bywa, że w opisach nawet kanonicznych tytułów nie pojawia się jego czy jej nazwisko. Jakby Stengal lub Kafka przetłumaczyli się sami na polski! A przecież czytając ich dzieła, tak naprawdę przyswajamy słowa wybrane przez tłumaczy i tłumaczki. Są oni równoległymi autorami, nie zaś - jak się niektórym wydaje - droższą i powolniejszą wersją internetowego translatora.
To się powoli zmienia. Pojawiły się nagrody za tłumaczenia. Stypendium im. Stanisława Barańczaka, który sam był tłumaczem skrajnie oddanym swej robocie, jest jedną z nich. Szczęśliwie się składa, że w tym roku trafiła do kogoś obdarzonego wyjątkowym zmysłem rozumienia, przetwarzania i tworzenia, do wybitnej pisarki.
Piotr Śliwiński
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024