Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

ZAPISKI Z LAMUSA. Człowiek-orkiestra

Stojąc przed wyborem, którym artykułem z prasy mniej lub bardziej dawnej powinnam się posłużyć w tym odcinku, na którym autorze podeprzeć, miałam niebywałą trudność z podjęciem decyzji. Kąsać dzisiaj kogoś lub coś, chociażby los? Czy też z godnością machnąć ręką w geście właściwym ludziom, którzy nie tyle nie dbają już o pewne sprawy, co zwyczajnie zdają sobie sprawę, że będzie i tak jak dziś, nieco nostalgicznie, i będzie też całkiem inaczej, przyjdzie kiedyś nowe, bo przecież koniec końców jakieś przychodzi zawsze?

. - grafika artykułu
Grupa muzyków ulicznych podczas występu w Krakowie, lata 30. XX w., fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Gdybym miała kąsać wybrałabym np. jeden z tekstów Artura Marii Swinarskiego, w którym omawiał w sposób iście specyficzny dolę literatów i, słowem, łajał co poniektórych. Ja jednak wybieram opcję drugą, jest to bowiem opcja memu sercu bliższa, bardziej do okazji pasująca. Serce moje zdobywają bowiem osobowości wyjątkowe i na swój sposób śmiałe, choć rzadko ostentacyjnie. Nie zawsze są to też tzw. ludzie sukcesu. Po rautach się nie szlajają, na salonach nie bywają, od czasu do czasu zaprosi ich jakieś radio, ktoś na ulicy zaczepi, zdjęcie zrobi i to byłoby na tyle. Ale robią swoje, cokolwiek to dla nich znaczy. A jeśli do tego jednostki owe mają w sobie smykałkę do łączenia wielu rzeczy jednocześnie i wykonują je z lubością, miłością, na przekór przeciwnościom losu, a jeszcze lepiej - zdrowemu rozsądkowi, nie szukając przy tym poklasku, wtedy serce moje zmiękcza się zupełnie, choć samo w sobie należy już do kategorii tych miękkich.

Ujmują mnie dla przykładu uliczni grajkowie starszego typu. Ci, którzy nawet nie oczekują monety za poruszenie muzyczne, jakie wywołują. Grają, aby grać. I proszę tego nie mylić ze sztuką dla sztuki. Ich nonkonformistyczne podejście przejawia się nierzadko w nonszalanckim stosunku do pieniędzy. Chodzi im głównie o muzykę i słuchaczy, no i siebie rzecz jasna, bo człowiek nosi też w sobie pierwiastek egoistyczny.

Grajka tego formatu spotkał pewnego wrześniowego dnia w roku 1938 dziennikarz "Nowego Kuriera", który spotkanie to zreferował na łamach gazety w artykule pt. "Człowiek-orkiestra gra na trzech instrumentach" (nr 223/1938). Nazwiska, pseudonimu ani nawet inicjałów reportera nie podano. Do zawarcia znajomości na linii dziennikarz-muzyk doszło po tym, jak "przez szeroko otwarte okno pokoju redakcyjnego" dotarły do dziennikarza "dźwięki dziarskiego marsza" wygrywane - jak się zdawało - przez jakąś muzyczną trupę. Po zakończeniu tego utworu przyszła kolej na "Tango Notturno", a że koncert jako taki redakcji się spodobał postanowiono nagrodzić grających datkiem. Gdy dziennikarze wychylili się jednak przez okno pokoju, chcąc zespół nagrodzić, ich zdziwienie było ogromne: okazało się, że żadnego zespołu na podwórku nie ma, siedzi tam li tylko jeden człowiek, "który w podziwu godny sposób, gra na trzech instrumentach muzycznych jednocześnie: na banjo, na ustnych organkach i na basie od harmonii". Chwilę potem na zdjęciu uwiecznia go redakcyjny fotograf, a jeszcze później ten niezwykły okaz zdolności muzycznych i mistrz podzielności uwagi rozmawia z dziennikarzem o tym, skąd też się wziął w tym miejscu, po co dotarł do Poznania i kim właściwie jest.

Niewiele czasu zajęło reporterowi poznanie skróconego życiorysu swojego rozmówcy: "Nazywa on się Artur Richter, liczy 26 lat i pochodzi z Łodzi, gdzie również stale zamieszkuje przy ul. Mokrej 4. Po podwórzach gra już od 14 roku życia. Początkowo grał tylko na banjo i na organkach, w r. 1928 jednak, będąc w Częstochowie, dokupił jeszcze bas od sekundowej harmonii i odtąd gra już na trzech instrumentach jednocześnie, a właściwie nawet na pięciu. Zaznaczyć bowiem należy, że p. Richter skonstruował sobie pomysłowe urządzenie z trzech organków o różnych tonacjach, które zmieniać można ustami w czasie gry". Na marginesie dodam, że ja żadnego urządzenia jeszcze nie skonstruowałam, ale też mam niekiedy wrażenie, że "gram" na trzech instrumentach, "a właściwie nawet na pięciu". Kariera Richtera toczyła się przez lat dwanaście. Muzyk w tym czasie objechał miał całą Polskę i to nawet kilkukrotnie. Pomijał przy tym wsie. Może to rzecz gustu, może przyzwyczajenia, może jeszcze inny był tego powód. Dodać warto, że w Katowicach ugoszczono go w radiowym studiu. Tournée trwało zazwyczaj kilka miesięcy, w tym czasie w łódzkim mieszkaniu Richtera jego żona, kobieta zaledwie dwudziestoletnia, z którą węzłem małżeńskim związał się dwa lata wcześniej, oczekiwała go niczym małżonka marynarza, w dodatku z 8-miesięczną wówczas córką, o której czytamy, że "zawsze bardzo się cieszy, gdy ojciec po kilkumiesięcznej nieobecności w Łodzi wraca do domu". Tak, można zastanawiać się nad losem biednego dziecka i można też dziwić się matematyce, bo nijak ma się dziecko w tym wieku do kilkumiesięcznych tras koncertowych, niepokoi także przy tym to niepasujące do sytuacji "zawsze". Richterowi przyświecał jednak najwidoczniej cel jeden: tworzyć. Złośliwi mogliby mówić, że być może pożycie małżeńskie i sytuacja w domu z sukcesem i ku radości publiczności wyganiała Richtera z domu. Jeszcze inni pytaliby, po co to wszystko? Bo przecież ani pieniędzy z tego spektakularnie dużo, ani sławy i widowiskowej kariery... Kogoś wzruszyłby los opuszczonej kobiety - słusznie zresztą.

"Niech pan napisze - kończy człowiek-orkiestra swoją rozmowę z nami - że gram tylko najnowsze utwory" - czytamy dalej, zmierzając już do końca. Ja gram też starsze, gdyby ktoś pytał. "Zapiski z lamusa" są tego najlepszym przykładem. Czasami należy pewnie zmienić repertuar, chociaż i to pewnie zależy. Niekiedy robi się to na chwilę, żeby stwierdzić, że stare było lepsze. Innym razem, że jednak to nowsze. Najlepiej może żonglować - trochę tego, trochę owego. A jeśli kogoś zastanawiałoby w tym wszystkim, jakie wykształcenie muzyczne miał Richter i czy grał z nut, to odpowiedź jest kategoryczna: nie grał, bo nie znał. Ale ponoć, kiedy gdzieś jakąś melodię usłyszał, podsłuchał, "jak «ferajna» gra", to zaraz mu to gdzieś zostawało i umiał odtworzyć. Taka to ciekawostka.

Pewnie wszyscy się zastanawiają, jak się to skończyło i może jaki z tego morał. Wyczekiwałam tego momentu, choć nie nadmiernie chętnie. Pożegnania to nie są rzeczy, które człowiekowi o pewnej wrażliwości przychodzą łatwo, a to jest właśnie pożegnanie z "Zapiskami z lamusa". Ufam jednak i liczę po cichu, że niczym feniks z popiołów odrodzą się kiedyś jeszcze, choćby i pod nieco zmienioną formą i jak do tej pory - w co chciałabym wierzyć i wobec czego żywię nadzieję - będą trochę bawić, trochę wprawiać w nastrój sentymentalny, trochę refleksyjny. Tak czy inaczej teraz zbieram swoje rzeczy z tego podwórka, wszystkie instrumenty. Chowam je jednak i nie zawaham się kiedyś użyć ponownie, bo ja te stare numery z chęcią gram!

Ostatnim zdaniem z cytowanego dzisiaj tekstu było: "Trzeba przecież ruszyć w dalszą drogę". Kończę tak i ja ten odcinek 125 (lub coś koło tego), dodając to jedno ważne słowo: "Dziękuję".

Justyna Żarczyńska

* We wszystkich cytowanych fragmentach zachowano oryginalną pisownię.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025