Dokładnie 90 lat temu, 3 sierpnia 1934 roku, w Fałkowie pod Gnieznem wybuchł pożar. Palił się stóg siana. Wysokie temperatury sprzyjają pożarom, ale w tym przypadku wszystko wskazywało, że siano ktoś podpalił. Potwierdzali to świadkowie, którzy co prawda z daleka, ale zupełnie wyraźnie widzieli na tle zachodzącego słońca dwóch mężczyzn kręcących się wokół płonącej sterty. Owe postaci nie gasiły ognia, a wręcz podsycały go.
Domniemani podpalacze uciekli w nieznanym kierunku, a mieszkańcy Fałkowa, którzy zbiegli się na miejsce, zaczęli gasić ogień. Udało im się szybko opanować sytuację, ale okazało się, że pożar był tylko "okolicznością towarzyszącą". W pogorzelisku znaleziono bowiem częściowo zwęglone szczątki, które wyglądały na ludzkie. W popiele odkryto też coś, co przypominało zamki i blaszane okucia walizek.
Ludzie, którzy ugasili pożar, nie zdążyli jeszcze nawet pomyśleć o tym, kim była ofiara, a już wszczęto alarm na okolicznych posterunkach policji, także w Poznaniu i Gnieźnie. Bronisław Zugehoer, zawiadowca ze stacji w Fałkowie, niezwykle czujny i inteligentny pracownik kolei, natychmiast przypomniał sobie, że wcześniej tego dnia widział dwóch nietypowych pasażerów. Pociągiem z Poznania przyjechali dwaj eleganccy mężczyźni ze sporym bagażem. Starszy niósł ciężką walizkę, młodszy mniejszy pakunek. Jeden z nich wrócił jeszcze na stację, by odebrać bagaż nadany pociągiem - drugą walizkę. Było oczywiste, że mogli mieć związek z pożarem, a przywiezione walizki były zapewne tymi, których resztki znaleziono w pogorzelisku.
Zugehoer natychmiast poinformował o swoich przypuszczeniach policję, opisał eleganckich podróżnych, zawiadomił też kolegów z sąsiednich stacji i prosił, by zwracali uwagę na nietypowych pasażerów. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Tym razem czujnością wykazał się kolejarz z Pierzysk, ostatniej stacji przed Gnieznem. Zauważył on okazujących niepokój dwóch mężczyzn, wyglądających jak wcześniej opisani, wsiadających do pociągu jadącego do Gniezna. Po przyjeździe na miejsce pasażerowie ci nie dostali już szansy na spacer po mieście i obejrzenie słynnych Drzwi Gnieźnieńskich. Na dworcu, w pełnej gotowości, czekali na nich policjanci.
Śledztwo w sprawie pożaru i odnalezionych szczątków ludzkich przekazano do Poznania - ze względu na wagę sprawy, a także pochodzenie zatrzymanych. Jak się okazało, Franciszek Lange i jego syn Bronisław mieszkali w Poznaniu, przy ul. Małeckiego na Łazarzu. Przyciśnięty przez śledczych Lange szybko się złamał i dokładnie wyjaśnił, co zrobił. Rzeczywiście, pożar w Fałkowie okazał się sprawą zaledwie poboczną. Lange zeznał, że 2 sierpnia zabił swoją żonę, poślubioną zaledwie dwa miesiące wcześniej.
Treść jego dalszych zeznań wstrząsnęła najbardziej doświadczonymi i twardymi funkcjonariuszami. Zabójca ze spokojem przyznał, że rozczłonkował ciało żony nożem i piłą, a szczątki usiłował spalić w domowym piecu. Gdy okazało się, że korpus i nogi są za duże, wsadził je do walizek, które następnego dnia wywiózł do Fałkowa. O pomoc w ich niesieniu poprosił syna, któremu powiedział, że wiozą nielegalną prasę komunistyczną, którą trzeba zniszczyć, by nie wpadła w ręce policji.
Okazało się, że Franciszek vel Jan Lange jest znany policji i ma bardzo bogatą kartotekę kryminalną. Urodził się w 1892 roku w Lubiniu pod Kościanem. Już jako nastolatek miał skłonność do przemocy. Został wtedy po raz pierwszy skazany za zranienie kolegi kamieniem. Po odsiedzeniu pierwszego wyroku wyjechał do Westfalii, gdzie pracował jako górnik. W 1908 roku został wcielony do armii niemieckiej. Wtedy też poznał swoją pierwszą żonę, Helenę Jarząbek. Przeprowadził się do niej do Berlina i zaczął pracować jako motorniczy. Wiodło mu się kiepsko, praca była wymagająca i trudna, więc wrócił na drogę przestępstwa - ukradł cenną książeczkę oszczędnościową.
Za to ponownie trafił do więzienia. W 1916, drugim roku Wielkiej Wojny, zapewne na mocy amnestii wrócił do wojska, ale wkrótce zdezerterował z jednostki i wpadł w wir kolejnych przestępstw. W następnych latach dokonał ich kilkadziesiąt, a za niektóre trafiał do więzienia. Szansę rehabilitacji przyniósł mu rok 1918, gdy Polska odzyskała niepodległość. W 1919 roku wstąpił do Wojska Polskiego i został kontrolerem transportów kolejowych. Jednak także na tym stanowisku nie wytrzymał długo, bo zarabianie metodą oszustw i wyłudzeń było dlań łatwiejsze. Był skazywany przez sądy dziewięć razy, a w więzieniu spędził łącznie dziesięć lat.
Po licznych przestępstwach przeplatanych odsiadkami usiłował rozpocząć nowe życie. Posłużył się tożsamością swojego brata, Franciszka, który zmarł w Australii. Znalazł też nową drogę łatwego wzbogacenia się. Wyspecjalizował się w oszustwach matrymonialnych. Mimo że formalnie był nadal mężem Heleny, zaczął zamieszczać w prasie ogłoszenia, w których podawał się za samotnego, dobrze zarabiającego kawalera, poszukującego drugiej połówki.
Poznał w ten sposób pochodzącą z Częstochowy majętną krawcową Janinę Marię Gromadzińską, z którą wkrótce się ożenił. Ślub zorganizowano tak szybko, że nie przybył na niego żaden z członków rodziny młodej pary. Lange próbował w rozmaity sposób przejąć majątek żony, co częściowo mu się udało, gdy za jego namową po roku małżeństwa sprzedała swoje mieszkanie, po czym zaginęła... Lange tłumaczył, że żona w czasie wyjazdu do Belgii poznała innego mężczyznę i odeszła od męża do kochanka. Niestety, nikt się wtedy rzetelnie nie przyłożył do poszukiwań Gromadzińskiej, a jej znajomi i bliscy łatwo przyjęli wersję "porzuconego" męża.
W 1934 roku Lange poznał, także przez ogłoszenie matrymonialne, kolejną dobrze sytuowaną kobietę, wspomnianą Marię Nowicką. Pokaźnego majątku dorobiła się, sprzątając w bogatych domach, w tym w placówce dyplomatycznej Danii. Po niebywale krótkim, bo zaledwie dwutygodniowym, okresie narzeczeństwa odbył się ślub. Lange przekonał wybrankę, że jest dobrze zarabiającym urzędnikiem wojewódzkim i że czeka ich szczęśliwe życie we dwoje. Zamieszkali na ul. Małeckiego w Poznaniu. Miesiąca miodowego nie było, bo oszust już osiągnął swój cel. Chętnie wydawał pieniądze żony, ale pracować nie miał ochoty. Minęły zaledwie dwa miesiące, gdy żona mu się znudziła. W zasadzie bez powodu, po kolejnej sprzeczce zabił ją z zimną krwią. Potem w wyrafinowany i przemyślany sposób przeprowadził operację usunięcia śladów zbrodni, wywożąc szczątki do podgnieźnieńskiego Fałkowa (tę okolicę poznał w czasie pracy na kolei - przyp. red.). Gdyby kolejarze nie byli czujni, a policja nie zareagowała, Lange zapewne rozpłynąłby się gdzieś w kraju, być może z zamiarem popełnienia kolejnej zbrodni.
Dwudziestolecie międzywojenne było w Polsce okresem kształtowania się organów państwa. Trzeba było scalić trzy różne systemy administracyjne z trzech zaborów: rosyjskiego, pruskiego i austriackiego. Nie wszystko działało jak trzeba, zapewne dlatego Langemu tak długo się udawało. Ale nie tym razem. Po ustaleniu okoliczności śmierci Marii Nowickiej śledczy zachowali się jak na profesjonalistów przystało i zaczęli badać inne niewyjaśnione zbrodnie, a dokładnie zabójstwa kobiet, do których doszło w poprzednich latach. Niestety ich podejrzenia były uzasadnione.
Na stronie internetowej Komendy Głównej Policji, w dziale poświęconym historii przedwojennej Polskiej Policji Państwowej, czytamy, że Langego podejrzewano m.in. o zbrodnię popełnioną w lipcu 1923 roku w Osielsku koło Bydgoszczy. Oprawca podciął gardło Wandzie Kwiatkowskiej i ograbił ją. Jeden ze świadków opisał widzianego w tej okolicy mężczyznę, który był podobny do Langego. W sierpniu tego samego roku w okolicach Złotnik Kujawskich znaleziono zwłoki 30-letniej Anieli Wiśniewskiej. Jej oprawca zwabił ją na spotkanie, na którym mieli omówić kwestie matrymonialne, a potem zabił i obrabował.
Do kolejnej zbrodni, którą przypisywano Langemu, doszło w grudniu 1932 roku w podpoznańskim Żabikowie. W tym wypadku ofiarą była Wanda Dudziakówna, postrzelona z pistoletu i pchnięta nożem. Zabójca przykrył ciało obornikiem, a wcześniej obrabował ofiarę ze wszystkiego. W tym wypadku, po odnalezieniu zwłok, domniemywano, że sprawcą zabójstwa mógł być właśnie Franciszek Lange, dziwny i unikający ludzi człowiek, który mieszkał w tej okolicy przez krótki czas. Jednak policja wówczas nie wykazała się czujnością i nie sprawdziła dokładnie informacji przekazanych przez świadków.
Lange został schwytany dopiero półtora roku później, po popełnieniu zabójstwa w Poznaniu. Nie wiadomo więc, czy był seryjnym mordercą w pełnym tego słowa znaczeniu. Z pewnością jednak spektrum jego przestępczej działalności było szerokie. "W jednej osobie: nałogowy przestępca, oszust, morderca i podpalacz - to ucieleśnienie najgorszych instynktów ludzkich" - napisała o nim, nie bez racji, bulwarowa gazeta z tamtych czasów.
Proces w sprawie nie trwał długo, bo dowody i zeznania świadków były niepodważalne. 11 grudnia 1934 roku Sąd Okręgowy w Poznaniu skazał Franciszka Langego za zabójstwo Marii Nowickiej-Lange na karę śmierci przez powieszenie. Za inne przestępstwa popełnione w latach wcześniejszych dostał karę wieloletniego więzienia. Wyroku jednak nie wykonano. Karę, na mocy amnestii, zamieniono mu na dożywocie. Siedział więc w więzieniu we wrześniu 1939 roku, gdy rozpoczęła się II wojna światowa. Skazanych i aresztowanych w tym czasie wywożono z więzień na wschód, ale ostatecznie większość z nich wypuszczono na wolność, by nie dostali się w ręce Niemców czy Sowietów. Dalsze losy Langego, wojenne i powojenne, są jednak nieznane.
- To, że udało mu się tak długo i bezkarnie funkcjonować w społeczeństwie, zawdzięczać mógł niebywałemu szczęściu oraz niestety tzw. przyczynom obiektywnym: niedoskonałości technicznej, organizacyjnej i kadrowej ówczesnych organów ścigania - skomentował sprawę policyjny historyk, który przypomniał sprawę Langego.
Szymon Mazur
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024