Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Ściśle tajna katastrofa

70 lat temu w centrum Poznania rozbił się wojskowy samolot. Zginęło 9 osób: załoga samolotu, przypadkowi przechodnie i robotnicy. Przez ponad pół wieku nieznane były okoliczności wypadku, nazwiska ofiar, a nawet miejsce zdarzenia.

, - grafika artykułu
Obelisk upamiętniający katastrofę lotniczą z 10 czerwca 1952 r. i jej ofiary, fot. Grzegorz Dembiński

Wielu poznaniaków pamięta, że do początku lat 90. przy moście Królowej Jadwigi stał na postumencie mały samolot odrzutowy typu LIM (polska wersja radzieckiego MiG-17). Ustawiono go w ramach porządkowania terenów nadwarciańskich jako atrakcję dla dzieci. Rzeczywiście - był to strzał w dziesiątkę. Samolot przez lata cieszył młodych ludzi marzących o karierze pilota lub kosmonauty. Pod odrzutowcem robiono sobie zdjęcia i umawiano się na randki. Co ciekawe, nikt nie wiedział, skąd się wzięła ta maszyna, bo nie umieszczono żadnej tabliczki informacyjnej. Po Poznaniu krążyły jednak opowieści, że jest to pomnik ustawiony na pamiątkę katastrofy lotniczej, do której doszło w tej części miasta. Ponieważ żadnych konkretnych informacji o katastrofie nie było, historię traktowano jako miejską legendę.

Ale katastrofa rzeczywiście się zdarzyła. Prawdę o wypadku, do którego doszło w 1952 roku, poznaliśmy dopiero w roku 2007, a więc po 55 latach. Wyświetlenie tej tajemniczej historii to efekt wieloletnich dociekań Krzysztofa Kaźmierczaka, przez wiele lat dziennikarza "Głosu Wielkopolskiego". - Impulsem do rozpoczęcia poszukiwań była lakoniczna notatka o katastrofie lotniczej znaleziona przez mojego znajomego, historyka, w archiwum PZPR. Poszedłem tym tropem i szukałem potwierdzenia informacji w innych archiwach. Ostatecznie znalazłem obszerne materiały na temat wypadku w Centralnym Archiwum Wojskowym - mówi Krzysztof Kaźmierczak. - Uzyskałem także relacje od świadków, którzy zgłosili się do mnie po opublikowaniu w "Głosie" pierwszego artykułu o katastrofie.

Z dokumentów, które udało mu się odnaleźć, wynika, że rankiem 10 czerwca 1952 roku lot ćwiczebny nad Poznaniem wykonywał samolot rozpoznawczo-bombowy radzieckiej produkcji typu Pe-2FT z 21. Pułku Lotnictwa Zwiadowczego stacjonującego na Ławicy. Pilotem był Zdzisław Lara, nawigatorem - Stanisław Kuć, radiotelegrafistą - Józef Bednarek. W pewnym momencie samolot stracił moc w prawym silniku, a po chwili zatrzymał się także lewy. Pilot zdecydował się na awaryjne lądowanie. Nie wylądował na rozległych Łęgach Dębińskich, jakoby dlatego, że bawiły się tam dzieci. Próbował przyziemić na niezabudowanym wtedy terenie przy kościele pw. Bożego Ciała. Samolot jednak tam nie doleciał. Najpierw uderzył w budynek Robotniczej Spółdzielni Pracy, a potem w skarpę budowanego przyczółka mostu Królowej Jadwigi, odbił się od niej, wzniósł na chwilę, a potem uderzył w słup trakcyjny i spadł na ulicę, w pobliżu ekipy robotników kładących kable. Samolot wybuchł, zapaliło się paliwo, a później także amunicja. Można sobie wyobrazić, jak wyglądało miejsce tragedii.

W wypadku zginął pilot i radiotelegrafista, natomiast nawigator, Stanisław Kuć, przeżył, ale w ciężkim stanie trafił do szpitala, gdzie zmarł kilka godzin później. Wojskowi nie byli jedynymi ofiarami katastrofy. Zginęli także przypadkowi przechodnie oraz robotnicy. Do dziś nie są znane nazwiska wszystkich zabitych i rannych. Wiadomo, że zginęła trójka przechodniów: Władysław Bibrowicz, Ignacy Roliński i Jadwiga Lehr oraz trójka pracowników Poznańskiego Przedsiębiorstwa Robót Telekomunikacyjnych: Władysław Benedyczak, Feliks Broda, Józef Gruszczyński. Być może ofiar było więcej, ale pełnej listy nie poznamy zapewne nigdy, bo dokumentacja medyczna została zniszczona. Rannych przewożono do mieszczącego się przy ul. Garbary Szpitala Ubezpieczalni Społecznej (obecnie Wielkopolskie Centrum Onkologii).

Nie wiadomo, dlaczego władze komunistyczne zdecydowały całkowicie utajnić sprawę wypadku, a więc także jego przyczyny, okoliczności i nazwiska uczestników. Bardzo drobiazgowo zadbano o to, żeby żadne informacje o tragedii nie wydostały się poza wąski krąg wtajemniczonych komunistycznych aparatczyków. Miejsce zdarzenia błyskawicznie otoczyli milicjanci i żołnierze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, którzy odebrali aparat fotograficzny osobie próbującej zrobić zdjęcia, przegonili też gapiów. Zatarto ślady fizyczne po wybuchu, miejsce zostało dokładnie posprzątane, a ziemia wybrana. Prasa lokalna i centralna nie napisała o wydarzeniu ani słowa. Rodziny ofiar dostały wytyczne, by nie rozmawiały o katastrofie, zadbano, by pogrzeby były dyskretne, a na nagrobkach nie pojawiły się informacje o dacie, miejscu, a tym bardziej okolicznościach śmierci.

Po wypadku powołano komisję techniczną, co jest zasadą w przypadku katastrof lotniczych. W tym wypadku była to jednak komisja-wydmuszka. Jej szefem był Rosjanin, gen. Iwan Turkiel, oddelegowany z Armii Radzieckiej do Wojska Polskiego na stanowisko dowódcy Wojsk Lotniczych w Polsce. Komisja pracowała zaledwie trzy dni i przyjęła, że doszło do usterki technicznej prawego silnika.

Winę przypisano jednak pilotowi, który - według zespołu śledczego - uległ panice i nie wykonał poprawnie manewru awaryjnego lądowania. Dokumentację tę sporządzono wyłącznie na użytek wewnętrzny, a dostęp do niej ograniczono do ścisłego kręgu najwyższych "czynników". Całkowite utajnienie prawdy o wydarzeniu to przejaw ścisłej cenzury narzuconej przez Moskwę krajom obozu socjalistycznego w szczytowym okresie stalinizmu. 10 czerwca 2008 roku, w 56. rocznicę katastrofy lotniczej, odsłonięto pomnik upamiętniający ofiary. Ma on formę głazu, a jego autorem jest Roman Kosmala. Umieszczono na nim nazwiska 9 zidentyfikowanych ofiar katastrofy, a także fragment poszycia samolotu znaleziony na miejscu zdarzenia i przechowany przez lata przez jednego ze świadków. Pomnik stoi w parku im. Tadeusza Mazowieckiego w pobliżu skrzyżowania ulic Strzeleckiej i Królowej Jadwigi.

Szymon Mazur

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2022