W czasie operacji wiślańsko-odrzańskiej, która rozpoczęła się 12 stycznia 1945 roku, Sowieci błyskawicznie pokonali teren pomiędzy Wisłą a Wartą. 19 stycznia dotarli do Koła we wschodniej Wielkopolsce, 21 stycznia wkroczyli do Gniezna, a dzień później byli już w Swarzędzu. Jeszcze tego dnia radzieckie oddziały rozpoznawcze dotarły na przedmieścia Poznania i sforsowały Wartę. W nocy z 23 na 24 stycznia mjr Iwan Mironow poprowadził rajd rozpoznawczy w kierunku Ławicy. Sowieci zniszczyli wtedy około 100 samolotów i zajęli lotnisko. Uniemożliwili Niemcom ewakuację drogą powietrzną i 25 stycznia zamknęli pierścień okrążenia wokół miasta. Załoga Festung Posen (twierdzy Poznań) liczyła wtedy około 30 tys. żołnierzy. Rozpoczęły się, trwające 32 dni, zażarte walki o poszczególne kwartały, ulice i domy.
Gdy piechota Armii Czerwonej mozolnie wdzierała się w głąb miasta, jej czołgi pędziły już na zachód. Miały jak najszybciej dotrzeć do Odry i zająć stanowiska do dalszego natarcia na Berlin. W efekcie 2 lutego czołgi XI Korpusu Zmechanizowanego pokonały po lodzie rzekę i opanowały przyczółek w rejonie Kostrzyna. Tymczasem na tyłach, 200 km za linią frontu, bronił się, odcięty i izolowany, Poznań.
Dlaczego Niemcy, będąc na przegranej pozycji, walczyli tak zażarcie? Dlaczego, gdy zostali otoczeni, od razu nie złożyli broni? Znaczenie miało tu kilka czynników. Po pierwsze, wiedzieli, że czeka ich - i to w najlepszym przypadku - długa niewola na Syberii lub Kołymie, po drugie, wiedzieli, że Sowieci poszukują niemieckich zbrodniarzy wojennych, a wśród obrońców twierdzy było ich wielu, a wśród nich m.in. członkowie załogi obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem, żołnierze, którzy w 1944 roku tłumili Powstanie Warszawskie. W mieście byli także liczni wysocy funkcjonariusze Gestapo, SS czy SD. Po trzecie i zapewne najważniejsze, obrońcy uchwycili się myśli, że nadejdzie pomoc.
W przekonaniu tym utwierdzali ich dowódcy, ale także własne doświadczenia bojowe. W poprzednich latach Niemcom wielokrotnie udawały się przeciwnatarcia, w czasie których docierali do okrążonych oddziałów: batalionów, pułków, dywizji czy armii i ratowali je przed całkowitym zniszczeniem lub niewolą. W skrajnych przypadkach, gdy szanse na powodzenie akcji ratunkowej malały, wywożono rannych i chorych oraz szczególnie cennych żołnierzy drogą powietrzną. Tak było m.in. w Stalingradzie, z którego samoloty Luftwaffe ewakuowały ponad 25 tys. żołnierzy, oraz w kotłach demiańskim i korsuńskim.
Ratunkowe przeciwnatarcie, którego założeniem było dotarcie do Poznania, rozpoczęło się 28 stycznia o g. 8 w rejonie Zbąszynia. Do boju ruszyło 28 sturmgeschützów, czyli dział pancernych ze Sturmgeschütz LehrBrigade 111, wspartych żołnierzami ze Szkoły Piechoty w Doberitz wydzielonymi z jednostek V Korpusu Górskiego SS generała Friedricha Wilhelma Krügera. Żołnierzom wyjaśniono na początku, że nie jest to "jakieś tam, zwykłe natarcie", ale poważna operacja, której celem jest przebicie się do Poznania. Jednak słowa znaczą mniej niż lufy i, jak się okazało w tym wypadku, po początkowych niewielkich sukcesach, zajęciu kilkunastu kilometrów terenu, niemieckie natarcie utknęło. Zostało zatrzymane przez wydzielone jednostki sowieckie, które przerwały swój pochód ku Odrze.
Oddziałom niemieckim, na które czekano w Poznaniu, nie udało się nawet zdobyć Zbąszynia i Nowego Tomyśla, położonych przecież - odpowiednio- aż 80 i 60 km na zachód od miasta. Niemieckie działania pozorujące, czyli atak na Trzciel i Kopanicę, też zostały zatrzymane. Okazało się, że siły zaangażowane do kontrnatarcia były zbyt słabe w obliczu rozpędzonego sowieckiego walca pancernego. Ekspedycja ratunkowa wysłana na pomoc Poznaniowi została w dużej części zniszczona, a pojazdy pancerne porzucono. Tylko nielicznym Niemcom udało się przedrzeć do linii niemieckich za Odrą. To natarcie miało być ponowione 29 stycznia, ale ze względu na rozwój sytuacji, już do tego nie doszło.
Chociaż "ratunkowe kontrnatarcie" utknęło już po kilkunastu kilometrach, w odciętym mieście nie gasła nadzieja. Obrońcy liczyli, że będą kolejne próby. Sowieci zaś nawet nie zauważyli operacji pod Zbąszyniem, traktując ją, jako niemającą znaczenia lokalną potyczkę. W tej sytuacji Niemcy przeprowadzili w Poznaniu, podobną do stalingradzkiej, operację "mostu powietrznego". Niemieckie samoloty lądowały od 28 stycznia do 5 lutego na "łące zeppelinów" położonej między Cytadelą a dawną halą sterowcową. Przywoziły m.in. amunicję i zaopatrzenie, a zabierały ludzi. W ten sposób wywieziono m.in. kilka kobiet, dziecko, kilkanaście osób cywilnych oraz ponad 200 żołnierzy.
Gdy lądowanie samolotów w pobliżu Cytadeli było już niemożliwe, zaopatrzenie zrzucano na spadochronach. Ta forma pomocy okazała się jednak niezbyt efektywna ze względu na szybko zmniejszający się teren zajmowany przez Niemców. Nawet gdy lotnicy próbowali zrzucać zasobniki tylko nad rozległymi terenami Fortu Winiary, zdarzało się, że wiatr znosił je na drugą stronę frontu. Sowieci z chęcią wykorzystywali "skarby, które spadły z nieba", a były to m.in. niemieckie granatniki Panzerfaust, łatwe w obsłudze i groźne w działaniu. Sowieckich żołnierzy zachęcano, by bili wroga jego własną bronią.
Z nowych ustaleń dotyczących przebiegu działań militarnych w ostatnich miesiącach II wojny światowej wynika, że przygotowywana była jeszcze jedna duża operacja pomocy dla oblężonej twierdzy Poznań. W Berlinie planowano przerzucenie do miasta spadochroniarzy, osławionych niemieckich Fallschirmjägerów, zaprawionych w boju, dobrze uzbrojonych i przygotowanych do długotrwałej walki w okrążeniu. Wydaje się, że do zrzutu skoczków spadochronowych lub przerzucenia ich do miasta samolotami nie doszło, bo przygotowania logistyczne trwały za długo. Niemcy w Poznaniu, broniący się już tylko na Cytadeli, poddali się 23 lutego. W tej sytuacji przygotowywanych do akcji w Poznaniu spadochroniarzy przerzucono do innego okrążonego miasta twierdzy - Wrocławia, który poddał się dopiero 6 maja 1945 roku, a więc cztery dni po kapitulacji Berlina.
Szymon Mazur
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024