Kultura w Poznaniu

Historia

opublikowano:

Najlepsze poznańskie adresy

rozmowa z Piotrem Kordubą i Aleksandrą Paradowską, autorami książki "Na starym Grunwaldzie. Domy i ich mieszkańcy"

"Na starym Grunwaldzie. Domy i ich mieszkańcy" P. Korduba, A. Paradowska - grafika artykułu
"Na starym Grunwaldzie. Domy i ich mieszkańcy" P. Korduba, A. Paradowska

Jak to się stało, że zainteresowali się Państwo Starym Grunwaldem?

Piotr Korduba: Myślę, że wynikło to trochę z wcześniejszych zainteresowań Sołaczem i ciepłego przyjęcia przez publiczność Poznania książki Sołacz: domy i ludzie. Książki, która z jednej strony zaspokaja ciekawość miłośników architektury, a z drugiej pozwala przechodniowi zajrzeć do tych domów i do ich przeszłości, trochę wejść w rodzinne historie dawnych właścicieli. Pomyśleliśmy, że porównywalnym obszarem, który nie był zniszczony w czasie drugiej wojny światowej ani specjalnie zmieniony w okresie powojennym, jest niewątpliwie Stary Grunwald. Dzielnica uchodzi za jeden z najlepszych adresów w Poznaniu. Zawsze zamieszkiwali ją ciekawi, ważni dla miasta ludzie. Stąd wybór tego miejsca jako przedmiotu naszego opracowania.

Kim byli mieszkańcy przedwojennego Ostroroga?

Aleksandra Paradowska: Przede wszystkim było to środowisko inteligencji: bankierzy, adwokaci, prawnicy, dyrektorzy rozmaitych instytucji, kilku profesorów. Zamieszkał tu też jeden artysta. W latach trzydziestych byli w sile wieku. Mieli już wówczas pewne zasoby finansowe, byli zdolni do tego, aby zaciągnąć kredyt. Mając ustabilizowaną sytuację, budowali własne domy. Niektórzy z właścicieli willi po ukończeniu budowy decydowali się na wynajem całości, ale najczęściej jednego mieszkania, ponieważ wiele z tych domów było pomyślanych jako dwurodzinne. Jedno mieszkanie zajmował właściciel, a drugie lokatorzy. Dzięki takiemu rozwiązaniu z jednej strony łatwo można było później spłacać zaciągnięte kredyty, a z drugiej wzrastała w mieście liczba mieszkań, których w Poznaniu międzywojennym bardzo brakowało.

Czy obecnie w dzielnicy zostało wielu jej dawnych mieszkańców?

P. K.: Tak, właściwie wszystkie wille, które mają jeszcze swoich pierwszych właścicieli, zostały opisane w naszej książce. Były to dla nas najcenniejsze adresy z uwagi na to, że jeśli dom nadal zamieszkuje jego dawny właściciel, to też pamięć o nim jest trwalsza. Jest ciekawe grono osób: pan mecenas Woźnicki, nestor poznańskiej palestry; pani Puciatycka, starsza dama, która mieszka w swojej rodzinnej willi, choć przed wojną mieszkała w innym miejscu; rodzina dyrektora tramwajów poznańskich sprzed wojny państwo Marchwiccy; pan Maciej Smogulecki, syn artysty Stanisława Smoguleckiego...

A. P.: Z kolei przy ulicy Skarbka mieszka między innymi lekarz Jan Berger, syn germanisty - profesora Jana Bergera, który zbudował ten dom. Pan Berger ma fenomenalną pamięć i potrafi opowiedzieć nieomal o wszystkich domach. Jest jeszcze ciągle sporo osób, chociaż oczywiście większość willi zmieniła właścicieli.

Codziennie mijam, jadąc do pracy, imponującą willę przy Grunwaldzkiej 52 i zastanawiam się, dlaczego jest opuszczona. Jaka jest jej historia?

P. K.: To willa niewątpliwie bardzo imponująca, a za jej odległy pierwowzór można uznać Pałac na Wodzie w warszawskich Łazienkach. Należała do rodziny Straussów, którzy posiadali przed wojną chyba największe przedsiębiorstwo budowlane w Poznaniu. Straussowie jako jedni z pierwszych zbudowali tę rezydencję, a zarazem siedzibę swego biura projektowego. Ponieważ willa była ogromna, jasnym jest, że nie mogła pozostać w rękach rodziny po wojnie i została poprzez bardzo niekorzystną dla właścicieli umowę przejęta przez Wojsko Polskie. Przez cały powojenny czas, właściwie do niedawna, mieściły się w niej przychodnie wojskowe. Ostatnio została wystawiona na sprzedaż. Dlatego stoi pusta.

Nie tylko ludzie są bohaterami Państwa książki. W jednej z historii spotykamy żółwia...

A. P.: Żółw był niezwykłym mieszkańcem jednej z willi. Cały ten dom był niezwykły, z uwagi na to, że miał czerwone detale. Czerwone okna, czerwone barierki tarasu, czerwoną tapicerkę miało także parkujące przed nim auto służbowe jej właściciela Arpada Czerwińskiego. Żółw mieszkał ponoć w piwnicy. W miesiącach letnich spacerował po ogrodzie, a na jego grzbiecie jeździły dzieci. Niestety, nie zachowały się żadne zdjęcia tego niecodziennego mieszkańca. Jedynym dzieckiem, które mieszkało w tej willi przed wojną był Zbyszek Czerwiński. Dla niego w ogrodzie zorganizowano również okrągły, niewielki basen, w którym kąpał się ze swoimi rówieśnikami. Co ciekawe, basen przetrwał okres okupacji. Kiedy po wojnie część rodziny Czerwińskich wróciła do tej willi, Zbyszek nadal pluskał się w nim wraz z przyjaciółmi z sąsiedztwa. Rozmawialiśmy z jednym z jego dawnych kolegów, który wspomina nastoletnie czasy zabawy w ogrodzie willi przy ul. Ostroroga 9.

Jak Państwo docierali do zebranych w książce opowieści?

P. K.: Na bardzo różne sposoby. Trzeba przede wszystkim powiedzieć, że właściwie ani razu nie spotkaliśmy się z jakąkolwiek odmową potencjalnych rozmówców. Nigdy nie zamknięto przed nami drzwi. Książka niewątpliwie nie miałaby żadnych szans na powstanie, gdyby nie bezgraniczna otwartość naszych rozmówców. Byli uradowani, że mogą podzielić się z nami swoją historią i powrócić do swojej młodości. Zaczęliśmy od osób, które w dzielnicy znaliśmy i wiedzieliśmy, że są potomkami dawnych, przedwojennych właścicieli tych willi. Następnie poprzez ich znajomości i pamięć o tym, co się stało z sąsiadami, których rodziny już nie mieszkają w tej okolicy, docieraliśmy do osób mieszkających w innych dzielnicach, w innych miastach czy nawet w innych krajach. Naszym kluczem była chęć poznania w miarę szczegółowo historii domu. Nie było zatem tak, że wybieraliśmy sobie najpiękniejsze wille i stawialiśmy sobie za cel opracowanie akurat ich dziejów. To nie kryterium architektoniczne decydowało o włączeniu domu do książki, ale możliwość zdobycia o nim informacji. Pisanie takiej książki to niezwykła przygoda dla badacza i chyba także dla naszych rozmówców.

Czy zdarzało się, że potomków było wyjątkowo trudno odnaleźć?

P. K.: Była taka sytuacja z willą, której dzieje znaliśmy tylko częściowo, od okresu powojennego. Co więcej, jest to willa o bardzo ciekawej architekturze. Wiedzieliśmy z akt archiwalnych, że należała do rodziny Ferstenów. Pech polega na tym, że jest to nazwisko międzynarodowe, w związku z tym zwyczajne poszukiwania przez Internet nie przyniosły rezultatu. Żaden wywiad czy plotki z okolicy również nie były pomocne. Uzyskiwaliśmy całkowicie sprzeczne informacje o tym, że rodzina Ferstenów wymarła, albo że nigdy po wojnie nie wrócili do Polski, że mieszkają w Ameryce. Właściwie była to sytuacja beznadziejna. W końcu wpisałem nazwisko Fersten do facebooka. Na liście wyszukiwania było mnóstwo osób noszących tę godność. Wybrałem trzech mężczyzn o polsko brzmiących imionach i napisałem do nich krótkie listy. Po piętnastu minutach przyszła odpowiedź: "Tak, jestem wnukiem". Potomków tej rodziny udało się znaleźć w dobrym zdrowiu i wcale nie na innym kontynencie, tylko w Warszawie.

Rozmawiała Aleksandra Glinka

Napisz do redakcji: kulturapoznan@wm.poznan.pl