Karuzela z dronami

Jest to bezsprzecznie jeden z najlepszych i najważniejszych musicali, jakie kiedykolwiek powstały (choć słynna filmowa wersja w reżyserii Boba Fosse'a z 1972 zapewne przewyższa go pod względem dramaturgicznym). Dzieło skomponowane przez Johna Kandera z piosenkami Freda Ebba nic a nic się nie starzeje, mimo że od jego premiery upłynęło już bez mała 60 lat. Historia skazanej na niepowodzenie miłości amerykańskiego pisarza Clifforda Bradshawa i angielskiej tancerki Sally Bowles, dziejąca się w Berlinie w schyłkowym okresie Republiki Weimarskiej, łączy w sobie dekadencki witalizm klubu Kit Kat z pesymistycznym widmem nadciągającej klęski, jaką była nazistowska polityka. Cabaret pełen jest wspaniałych scen i piosenek, które w prawdziwie rozrywkowej formie odsłaniają coraz to bardziej dramatyczne aspekty rzeczywistości - z tytułowego kabaretu czyniąc wielką metaforę okrucieństwa, jakie spotkać może ludzi właśnie wtedy, gdy wydają się już tylko o krok od prawdziwego i nieprzemijającego szczęścia.
Dokładnie taki los spotyka drugą - obok Sally i Clifforda - parę zakochanych bohaterów: panią Schneider i pana Schultza, cieszących się późną miłością po latach spędzonych w samotności. Ich zaręczyny zostają jednak zerwane z powodu żydowskiego pochodzenia Herr Schultza, który - jak sam mówi - jest przecież Niemcem i wie, że nie będzie w stanie wygrać ze wzbierającą falą uprzedzeń i nienawiści. Już z tego pobieżnego opisu scenicznych wydarzeń można wywnioskować, że Cabaret ma wyraźnie dwudzielną budowę - I akt, w trakcie którego poznajemy bohaterów, odwiedzamy klub Kit Kat i śledzimy rodzące się uczucia, jest wyraźnie lżejszy, wręcz komediowy. W akcie II pryska naiwność, a zainicjowane romanse kończą się nagle, bynajmniej nie happy endem.
Twórcom poznańskiego przedstawienia udało się z powodzeniem wydobyć wszystkie najważniejsze cechy przesądzające o znaczeniu "Cabaretu" w historii gatunku. Oglądamy więc imponujący rozmachem (zwłaszcza biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary aktualnej sceny Teatru Muzycznego), erotycznie rozwibrowany, wokalno-taneczny show (choreografia: Krystyna Lama Szydłowska), by za chwilę zajrzeć za jego kulisy i przekonać się, że beztroska Sally i pozostałych bywalców klubu jest pozorna. Kluczowe dla tej inscenizacji jest użycie obrotowej platformy, która w połączeniu z ruchem postaci przypomina nieco karuzelę - bohaterowie pojawiają się i znikają, a ich ruch nabiera coraz to mroczniejszej wymowy. Scenografia autorstwa Mariusza Napierały jest chłodna i monumentalna. To rodzaj szklanej rotundy, w której pojedyncze okna zostały już roztrzaskane i wybite. Plastyczna wizja tego świata nieustannie przypomina nam o narastającym zagrożeniu, nawet jeśli sami bohaterowie początkowo go nie dostrzegają.
Brzeziński nie uwspółcześnia na siłę świata przedstawionego, widoczne jest raczej myślenie w kategoriach realizmu historycznego. Stąd kostiumy przywodzące na myśl Berlin lat 30., blond peruki na głowach tancerek z klubu Kit Kat, hailowanie w trakcie nazistowskiego songu i swastyka na ramieniu Ernsta Ludwiga - czarnego charakteru, który z pozornie zwykłego obywatela przeradza się w siejącego grozę ideologa. Na pierwszy plan wybija się wszakże owa niezwykła rama kabaretu będącego metaforą życia jako teatru - a tu pierwszorzędną rolę odgrywa oczywiście Emcee, Mistrz Ceremonii - urzekający i uwodzący młodzieniec, a zarazem okrutny i niezrównoważony szaleniec. Charakteryzacja tej postaci - bardziej współczesna - nieprzypadkowo przywodzi na myśl Jokera ze znanej serii komiksów i filmów o Batmanie; chodzi bowiem o podkreślenie moralnego chaosu, który sieje bohater. "Cabaret" bynajmniej nie fetyszyzuje wolności i nieskrępowania - ukazuje ich ciemne zaułki i to, jak łatwo przeradzają się w skrajne formy zepsucia (by wspomnieć tylko o motywie gorylicy) i zniewolenia, obiecując - i początkowo przynosząc - "niewinną" przyjemność i radość. Postaci Emcee i Frau Kost - prostytutki wynajmującej pokój u pani Schneider - doskonale to ilustrują.
Wielką siłą tego "Cabaretu" są, owszem, poszczególne kreacje aktorskie, ale także wrażenie zespołowości całego przedsięwzięcia. Nawet jeśli niektóre role i kreacje wybijają się spośród innych, to mamy tu do czynienia przede wszystkim ze znakomicie zestrojonym ansamblem solistów i solistek. Trzeba jednak wspomnieć o kilku przynajmniej występach. Zachwycił mnie magnetyzujący Jakub Cendrowski jako Emcee, płynnie przechodzący od łobuzerskiego wdzięku do groteskowego śmiechu. Ta kreacja nie tyle uosabia jakąś historycznie rozpoznawalną ideologię, co raczej reprezentuje niepohamowaną, nihilistyczną popędowość, czerpiącą radość i rozkosz ze wszystkiego poza jakimkolwiek wartościowaniem. Natalia Kujawa jako Sally znakomicie wydobywa początkową naiwność i niefrasobliwość bohaterki, które stopniowo przeradzają się w gorycz i niespełnienie. Finałowy numer Życie kabaretem jest Sally śpiewa ubrana w czerń, pogrążona w rozpaczy i żałobie - w poznańskim"Cabarecie" ten song to wręcz elegia, epitafium dla rozpadającego się na naszych oczach świata: nikt już - nawet Sally - nie może mieć złudzeń co do nadchodzącej przyszłości. Równie świetny - zwłaszcza wokalnie - jest zagubiony i prostoduszny Clifford Bradshaw w wykonaniu Patryka Bartoszewicza. Mimo potężnych warunków fizycznych aktor potrafi zaprezentować kruchość i niepewność swego bohatera - zagrać na liryczną nutę jak przystało na amanta. Na wielkie brawa zasługują także Magdalena Szcześniewska i Wiesław Paprzycki, czyli pani Schneider i pan Schultz, bo - choć ich postaci są bardziej jednowymiarowe, zmuszone ukrywać swoje emocje - to doświadczeni soliści nadali im wiele ciepła i tkliwości. Są oni kontrapunktem dla szalejącego wokół nich świata i ten prosty w istocie mechanizm dramaturgiczny działa na scenie niezawodnie właśnie dzięki dojrzałym występom obojga aktorów.
Opuszczający Berlin Clifford sam nie może do końca uwierzyć w to, co przydarzyło mu się w tym mieście. Doskonale wiemy, że za chwilę skończy się także pewna epoka, a symptomy nadchodzącej katastrofy są już dostrzegalne. Trudno uciec od myśli o współczesnej sytuacji w Europie i na świecie, zwłaszcza gdy drony już dosłownie przelatują nam nad głową. Czyż nie jesteśmy na tej samej karuzeli, na której znajdują się bohaterowie musicalu? "Ciesz się, człowieku, tym, co masz" - śpiewa na początku przedstawienia Fräulein Schneider, a jej słowa nabierają w bieżącym kontekście nowego, przejmującego znaczenia.
Wydaje się, że w przypadku "Cabaretu" dalsze superlatywy nie są potrzebne - bilety na wszystkie kolejne pokazy do końca listopada wyprzedały się na pniu i raczej będzie tak jeszcze przez długi, długi czas. Jestem bardzo ciekaw, jak to przedstawienie zaistnieje w nowej siedzibie Teatru Muzycznego, której wyglądamy z rosnącą niecierpliwością. Nie dziwię się wszakże publiczności, że nie chce tak długo czekać i pragnie usłyszeć i zobaczyć "Cabaret" już teraz. To prawdopodobnie najlepsze przedstawienie musicalowe w Poznaniu od lat.
Adam Domalewski
- "Cabaret", reż. Łukasz Brzeziński
- Teatr Muzyczny
- recenzja z 10.09
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025
Zobacz również

Spontaniczne święto głosu

Współzachwyt nad współczułością

Łejery mają już 50 lat!
