Leszek Możdżer, zamykający swoim "Balem w Operze" poprzedni dzień festiwalu, tym razem wystąpił jako pierwszy. Towarzyszący mu skład i muzyka, jaką zagrali, to apoteoza życia i przyrody w pigułce. Podobnie jak cały festiwal.
Możdżer, razem z cenionym wibrafonistą Dominikiem Bukowskim i świetnym Atom String Quartet, stworzyli nastrój idealnie pasujący do okoliczności, w jakich przyszło im zagrać. Kompozycja napisana na wibrafon i kwartet smyczkowy zacierała granice pomiędzy jazzem a muzyką klasyczną, z jaką ten ostatni najczęściej jest kojarzony. To, co najbardziej ujmujące w zestawieniu obecnych na scenie muzycznych osobowości to z jednej strony perfekcyjna wirtuozeria, z drugiej autentyczna radość muzykowania.
Nieco inny nastrój wniósł na scenę Ambrose Akinmusire Quartet. Tu dominowały improwizacje z trąbką w roli głównej, raz wybuchające feerią dźwięków, innym razem kojące przeciągłym brzmieniem. Gdybym miała typować najsilniejszy akcent tego koncertu, miałabym z tym duży problem. Fantazja perkusisty Justina Browna, precyzja Matta Brewera na kontrabasie i niesamowita energia Sama Harrisa na fortepianie tworzą całość tak spójną i harmonijną, ze nie sposób oceniać muzyków z osobna. Ambrose Akinmusire jest przy nich przysłowiową "wisienką na torcie", uzupełniającą coś, co dopiero razem jest kompletne i pełne. To wprawdzie muzyka trudniejsza niż poprzedzające ją dzieło Możdżera, ale nadal dostępna i czytelna nawet dla mniej wyrobionych odbiorców.
Klawesyn i Lem
Na finał coś nieoczywistego. Michael Wollny, Tamar Halperin i Hanno Busch w programie "Wunderkammer" udowodnili, że klawesyn to instrument niesłusznie zamykany w szufladce z napisem "muzyka dawna". Tym bardziej, że dynamiczne, momentami apokaliptyczne kompozycje bardziej kojarzą się z literaturą science fiction niż historią. To, że trop jest właściwy, potwierdza choćby fakt, że jeden z utworów został zainspirowany fragmentami "Solaris" Stanisława Lema. Kolejne zatarcie granic - tym razem między przeszłością a przyszłością i między wyobrażeniami a rzeczywistością.
Wollny zaskakuje współczesnym charakterem kompozycji i pazurem, który jest tylko podkreślany przez wibrujący dźwięk klawesynu. Strach pomyśleć, że mogłoby go podczas tego koncertu zabraknąć. O mały włos Tamar Halperin nie wystąpiłaby tego wieczoru. Powód? Jej instrument zbyt długo przebywał na powietrzu i zdążył nasiąknąć wilgocią znad jeziora. Na szczęście okazało się, że organizatorzy są świetnie zaopatrzeni w instrumenty klawiszowe, więc znalazł się i taki, który zdołał zastąpić klawesyn. Na tym nie koniec jednak perypetii Halperin - już podczas koncertu podmuch wiatru porwał jej nuty z pulpitu, więc przez dłuższą chwilę artystka musiała grać jedną ręką, drugą przytrzymując sobie zapis nutowy. Nie da się ukryć, że poza warstwą muzyczną, to właśnie takie momenty decydują o klimacie plenerowych festiwali i ich kolorycie. Dam głowę, że publiczność Enter Festivalu po pięciu latach jego istnienia nie wyobraża już sobie innego miejsca spotkań. Podobnie muzycy, którzy zdradzili Możdżerowi: "Niby gramy na łące i przy lesie, ale i tak czujemy się tutaj jak na sali koncertowej".
Anna Solak
- Enter Enea Festival, dzień 2
- Jezioro Strzeszyńskie
- 3.06