Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

MY NAME IS POZNAŃ. Pasja, która trwa

- Możemy robić swoje i dostosować się do sytuacji, przyjmując ją jako aktualny, obowiązujący stan rzeczy. Albo nie. Można też działać poza tym systemem i nikt tego nie zabrania - mówią Jacek Kąkolewski, Piotr Kończal i Mariusz Szypura z zespołu Happy Pills, który wkrótce wydaje nowy album Something Indefinitely Good.

Artyści na scenie, trójka gitarzystów ubranych w białe koszulki oraz wokalista w czapce z daszkiem, ciemnych okularach i hawajskiej koszuli. - grafika artykułu
Happy Pills, fot. Piotr Rybicki

Na początku czerwca wrócicie z nową płytą, choć tak naprawdę będzie można jej posłuchać już w połowie kwietnia. Zanim jednak zapytam o jej zawartość, chciałbym się dowiedzieć czegoś o tytule (w wolnym tłumaczeniu Coś nieskończenie dobrego) - czy to po prostu przejaw Waszego samozadowolenia, ironii, czy kryje się za nim coś więcej?

Jacek Kąkolewski: Tytuł płyty to jednocześnie tytuł zamykającej ją piosenki. Wygrał z innymi propozycjami i tyle. Ale to prawda, że jesteśmy bardzo zadowoleni z tej płyty. Z napisanych piosenek, wykonania i brzmienia. W dodatku chyba wszyscy w zespole tak czują, a to nie zawsze było takie oczywiste.

Piotr Kończal: To zdecydowanie wyraz samozadowolenia, choć nie tylko z muzyki. W moim przypadku również z towarzystwa, w którym Something Indefinitely Good powstało.

Wasze poprzednie krążki stoją przede wszystkim noise popem i indie rockiem. Jak się ma do tego muzyka, którą przygotowujecie teraz?

J.K.: Mam nadzieję, że starzejemy się ładnie (śmiech). Nową płytę można ze spokojem umieścić między naszymi krążkami z lat 90. i nie będzie jakoś szczególnie odbiegać stylistycznie. Pojawia się trochę dodatków, jakiś keyboard czy smyczki - w niektórych miejscach bardziej wyeksponowane niż kiedyś. Ale to nadal Happy Pills z głośnymi gitarami i ładnymi melodiami. Hasło "nazywamy się Happy Pills i gramy piosenki" pozostaje bez zmian.

Mariusz Szypura: Nic się nie zmieniło. Po prostu do starej kuli błota przyczepiło się kilka nowych śmieci (śmiech).

Nowy album wydacie ponad dziesięć lat po poprzednim. Skąd taka długa przerwa? I co sprawiło, że w końcu postanowiliście wznowić działalność?

J.K.: Życie. Każdy z nas był mocno zajęty innymi sprawami. Teoretycznie zespół istniał, ale w praktyce prawie się nie widywaliśmy. Dopiero nagranie piosenki na płytę My Name is Poznań dało nam siłę do dalszego działania. Spotkaliśmy się z Piotrem [Peter J. Birch, czyli Piotr Jan Brzeziński, wokalista - przyp. red.] i okazało się, że pasujemy do siebie zarówno muzycznie, jak i towarzysko. Postanowiliśmy nagrać razem coś więcej. W studiu po raz pierwszy pracowaliśmy z Marcinem Górnym, który potem zarejestrował większość piosenek. Zaczęliśmy też współpracę z Pawłem Krawczykiem, okazało się, że jest producentem, który nam odpowiada. I tak od jednej piosenki przeszliśmy do całej płyty.

P.K.: Powiedzmy to szczerze, najmłodsi nie jesteśmy. Niestety nie spotykamy się już tak często, więc zawsze, kiedy była okazja pogadać, rozmowom nie było końca i jakoś nie wystarczało czasu na nic innego. Szczęśliwie Piotr był tu katalizatorem, bo nie dość, że poważnie obniżył średnią wieku, to przede wszystkim wpłynął na Kosia [Krzysztofa Kochanowskiego - przyp. red.], który był zdecydowany zajmować się już tylko muzyką klasyczną.

M.S.: Kiedyś myślałem, że zespół to zbiór ludzi, którzy myślą podobnie i słuchają dokładnie tej samej muzyki. Jakże się myliłem - w zasadzie każdy z nas jest totalnie inny i mam wrażenie, że zaczęliśmy się świetnie dogadywać, gdy to zaakceptowaliśmy. A na taki proces potrzeba lat. To chyba pierwsza płyta od czasów Soft, którą produkcyjnie oddaliśmy w ręce kogoś, kto nie był z nami związany. To była bardzo poważna decyzja i może dlatego płyta jest znacznie bardziej eklektyczna, a zarazem cały czas to brzmienie Happy Pills, jakie zdefiniowaliśmy lata temu. Wydaje mi się, że Paweł Krawczyk doskonale wpasował się w naszą muzykę z pomysłami produkcyjnymi. Świetnie wyczuł, jak połączyć inspiracje z lat 90. i współczesne brzmienie. Ja jestem zachwycony tą współpracą.

Kilka utworów nagraliście w Abbey Road Studios. To wielka rzecz, nawet trudno wymienić wszystkie ważne zespoły, które rejestrowały w tym legendarnym miejscu. Opowiedzcie o tym!

P.K.: Tu Mariusz powinien przedstawić swoją perspektywę, bo to dzięki jego żonie [Agnieszce Jastrzębskiej - przyp. red.] tam się znaleźliśmy, by celebrować jego okrągłe urodziny w ramach imprezy niespodzianki. Pamiątką po tym jest Birthday Boy, czyli kawałek nie tylko nagrany w Abbey Road, ale i na gorąco tam przez nas stworzony. Nie było czasu ani potrzeby na jakieś jego ulepszanie - to po prostu czysta, radosna muzyka, jaka nam wtedy w sercach i głowach brzmiała. Do teraz na samą myśl o tym pojawia się na mojej twarzy wielki uśmiech!

M.S.: Byłem jedyną osobą w zespole, która nie miała pojęcia, że będziemy nagrywać w Abbey Road. Zostałem podstępnie ściągnięty do studia pod pretekstem możliwości zrobienia paru zdjęć w środku. Kiedy wszedłem, zobaczyłem zespół i dowiedziałem się, że mamy tam sesję... Naprawdę potrzebowałem godziny tego drogiego czasu, by ręce przestały mi się trząść i żebym mógł zacząć sensownie grać na gitarze (śmiech). Moja żona zaplanowała wszystko i wciągnęła w to zespół pół roku wcześniej. Spotykaliśmy się, nagrywając piosenki na płytę, i nikt się nie wygadał... Nawet pożyczyli ode mnie gitarę, żeby ją zabrać do Londynu. Takich urodzin nigdy nie zapomnę.

Wszyscy wiemy, co Abbey Road Studios ma do zaoferowania, ale chciałbym dowiedzieć się, jak wy, z osobistej perspektywy, postrzegacie jego magię. Na czym polega wyjątkowość brzmienia, jakie można w nim osiągnąć? W końcu nie bierze się ona tylko z legendy...

J.K.: To jest magia... Nagrywaliśmy w jednym z nowszych studiów, ale po sesji odwiedziliśmy Studio 2, które chyba niewiele zmieniło się od czasów, gdy nagrywali tam The Beatles. Jedliśmy w tej samej kantynie, mikrofon, którego używał Piotr, pewnie też ich pamiętał. A brzmienie? W Abbey Road jest po prostu znakomity sprzęt.

P.K.: Studio to mury, trochę kabli i... historia, a tę tworzą ludzie. Oczywiście, fajnie było "zaliczyć" ten adres, ale z mojej perspektywy to wspomnienie i tak opiera się na wspaniałych osobach, z którymi tam byłem. To się liczy - reszta to ozdobniki.

M.S.: Moim zdaniem we wszystkich studiach na świecie jest już mniej więcej taki sam sprzęt, nie mówiąc o tym, że w komputerze w zasadzie też ma się dokładnie to samo. Co robi różnicę? Miejsce, historia, feeling. I tak jest z Abbey Road - zapach ścian w Studio 2 to tysiące wypalonych papierosów, ludzi, sesji i wszystkiego dookoła. Udzieliło nam się to i na miejscu jedną z piosenek zrobiliśmy w zasadzie od zera, bo zostały nam jeszcze dwie godziny. Nikt mi nie powie, że tam nie ma magii.

Something Indefinitely Good najpierw będzie dostępne na winylu. Skąd ta decyzja?

J.K.: Przez kilka lat Janusz z Gusstaff Records wydawał nasze płyty na winylach. Kiedy umawialiśmy się na wydanie całej dyskografii, wcale nie było oczywiste, że nakłady niektórych będą się sprzedawać w ciągu kilku godzin, jak w przypadku Lo-Fi. A mimo to wszedł w ten interes. Teraz my okazujemy mu szacunek i zaczynamy od wydania winyla u Janusza.

Na pytanie o obecność płyty na Bandcampie - jednej z nielicznych uczciwych wobec artystów platform streamingowych - odpowiedzieliście, że będzie "zwłaszcza tam". Krytyka wobec Spotify i im podobnych jest powszechna, zwłaszcza ze strony artystów. Jednak z drugiej strony, na unikanie tych platform decydują się nieliczni. Skąd ten paradoks? Bojkot Spotify byłby po prostu zbyt nieopłacalny? Wszyscy mają za dużo do stracenia - pod względem promocji, zasięgów?

J.K.: Na pewno. Jeśli ktoś funkcjonuje w obiegu wydawniczo-koncertowym, po prostu nie może pozwolić sobie na nieobecność na Spotify czy innych platformach. Wielu muzyków narzeka na stawki, ale wszyscy mają świadomość, że jest ogromna grupa słuchaczy, która właśnie tam szuka nowych nagrań.

P.K.: Szczęśliwie te zagadnienia nie zaprzątają mi głowy. Jako zawodowy muzyk podchodzę do tego z dystansem. Krytyka to jedno - każdy ma do niej prawo - ale dla mnie bez konstruktywnych pomysłów, alternatyw to tylko źle wykorzystywana energia. Nie ma sensu zastanawiać się nad tym, jak działają mechanizmy biznesu w muzyce, bo one w sposób oczywisty skupiają się na pieniądzach, a nie na muzyce, i wbrew pozorom zawsze tak było. Możemy robić swoje i dostosować się do sytuacji, przyjmując ją jako aktualny, obowiązujący stan rzeczy. Albo nie. Można też działać poza tym systemem i nikt tego nie zabrania.

Spotify jest krytykowany nawet przez ONZ, który dwa lata temu wydał raport dotyczący modelu działalności tej platformy. Według niego Spotify szkodzi nie tylko artystom, ale i słuchaczom. Czy z perspektywy fanów też tak na to patrzycie? Wolelibyście wrócić do kaset i płyt CD czy nie macie nic przeciwko tej cyfrowej rewolucji?

J.K.: Tu mógłbym długo opowiadać o tym, że lepsze jutro było wczoraj (śmiech). Ale rzeczywistości nie zmienimy. Pytasz o perspektywę fana? Ja jestem z pokolenia, które stało w kolejkach po pierwszą płytę Republiki, a żeby w sklepiku na Długiej kupić jugosłowiańskie wydanie "czwórki" Led Zeppelin, musiałem odkładać pieniądze z kieszonkowego. Niektórzy mówią, że skoro płaciliśmy za muzykę, to bardziej ją docenialiśmy. Sam nie wiem, ile w tym prawdy. A czy nasze dyskusje o drugim kawałku na drugiej stronie były więcej warte niż umieszczenie ulubionej piosenki w filmiku na TikToku? To zupełnie inne podejście do muzyki, ale nie oznacza, że ona jest dla młodych ludzi nieważna.

M.S.: Mam wrażenie, że czas pokazał, iż rewolucji technologicznej nie da się zatrzymać, ale można w niej znaleźć to, co nam się podoba, i nie brać wszystkiego bezmyślnie.

Na jakim etapie jest teraz Happy Pills? Planujecie transformację na "zawodowy" zespół, który w przyszłości miałby stać się Waszym głównym źródłem utrzymania, czy raczej widzicie go jako pasję, która będzie się rozwijać sukcesywnie, ale zawsze pozostanie trochę poza głównym nurtem Waszego życia?

J.K.: To cały czas będzie pasja. Cieszymy się, że możemy kolejny raz podzielić się naszą muzyką, ale nie mamy ani żadnych planów, ani żadnych złudzeń związanych z utrzymywaniem się z tego. W czerwcu zagramy kilka koncertów klubowych, w lipcu wystąpimy na festiwalu w Jarocinie. Natomiast nie należy się spodziewać, że staniemy się zespołem grającym kilkadziesiąt koncertów w roku.

P.K.: Nic już nie musimy - nie żebyśmy kiedyś musieli... Pogramy sobie teraz troszkę i tyle, fajnie będzie.

M.S.: Za jedną z najlepszych decyzji w swoim życiu uznaję to, że ani ja nie zdecydowałem się być zawodowym muzykiem, ani nasz zespół nie stał się zespołem, który musi nagrać co roku płytę, bo nie będzie co jeść. Spotykamy się dlatego, że się lubimy i sprawia nam przyjemność wspólne granie i tworzenie muzyki. Naprawdę nie ma żadnej innej presji i może dlatego też tak dawno nie wydaliśmy płyty. Musieliśmy do tego dojrzeć, a nikt nie miał prawa nas poganiać.

Rozmawiał Sebastian Gabryel

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023