Kultura w Poznaniu

Rozmowy

opublikowano:

Dzielę książki na dwa bezpieczne pokoje

Rozmowa z Emilią Dziubak*, mistrzynią polskiej ilustracji.

. - grafika artykułu
Jedna z ilustracji Emilii Dziubak z książki "Dom, który się przebudził"

Coraz więcej twoich książek znajduje się w księgarniach. Coraz częściej współpracujesz z zagranicznymi wydawnictwami. Nadal mieszkasz w Poznaniu?

Mieszkam pod Poznaniem. Uciekłam z Dębca na przedmieścia. Przeprowadziłam się do Czapur.

Twoje prace powstają tutaj czy tworzysz w różnych miejscach?

Głównie tutaj. Nie przepadam za pracą w podróży, ponieważ potrzebuję dużo ciszy i spokoju. Nie wyobrażam sobie, że siedzę na dworcu i szkicuję. Jazda pociągiem to dla mnie największa tortura. Nie jestem w stanie czytać ani spać. Mogę tylko siedzieć i gapić się w okno. Najwięcej moich prac powstaje w domu, w nocy, kiedy nikt nie krzyczy i nie dzwoni.

Wielokrotnie wspominałaś, że twoje miejsce pracy to skomputeryzowane biurko i ciągle brakuje ci na nim miejsca. Czy coś się zmieniło?

To biurko się rozszerzyło, ale moje potrzeby również. Gromadzę wokół siebie bardzo dużo przedmiotów. Rozpoczęłam ekspansję na biurko męża, co się nie udało. Staram się mniej czasu spędzać przed komputerem i pracować analogowo. Rysuję kredkami i przez to biurko jest mi coraz bardziej potrzebne. Niedługo zacznę malować.

Masz szkicownik?

Mam dużo szkicowników. W każdym są cztery szkice i jak pojawia się myśl do zapisania, to chwytam pierwszy lepszy. Później, gdy muszę zrealizować projekty, to wpadam w histerię. Wiem, że miałam to naszkicowane, ale niestety w większości przypadków nie udaje mi się tego odnaleźć. Muszę posiłkować się tym, co pozostało w pamięci.

W twoich ilustracjach jest dużo motywów przyrodniczych. Pracę poprzedzasz studiami z zakresu botaniki?

Tak, ale nie są to konkretne gatunki. Był czas, kiedy dużo studiowałam roślin - przeglądałam albumy, przyglądałam się im na spacerach, zbierałam i suszyłam. Uwielbiam przyrodę. Jest we mnie mnóstwo tęsknoty za takim światem. Kojarzy się ze skupieniem, odpoczynkiem. Nie muszę się spieszyć. Mogę położyć się na łące i pooddychać.

Twoja praca to też podróże.

Jeżdżę, ale tylko dlatego, że muszę. Nie znoszę podróżować! Mam taki charakter, że strasznie ciężko mi wyjść z domu. Jednocześnie zależy mi, żeby poznawać ludzi, z którymi współpracuję, dlatego od czasu do czasu muszę spakować walizki i wyruszyć na jakieś spotkanie. Zazwyczaj wracam zadowolona.

Współpracujesz z Martinem Widmarkiem, szwedzkim pisarzem. W Polsce ukazały się dotąd "Tyczka w Krainie Szczęścia" i "Dom, który się przebudził". Tworzycie trzecią książkę.

Trzecia jest już skończona. Czekam na jej egzemplarze. Prawie na pewno zostanie wydana także w Polsce. To dla mnie jedne z najukochańszych książek. Wkładam w nie całe serce. Nie wiem czy to widać, ale te historie są mi bardzo bliskie. Chciałbym kontynuować tę współpracę.

Czy to oznacza, że będziesz miała mniej czasu na współpracę z polskimi twórcami, m.in. z Przemysławem Wechterowiczem?

Polscy wydawcy pewnie tak myślą, ponieważ ostatnio rzeczywiście nie mam na nic czasu. Z Przemkiem będziemy teraz realizować kolejny projekt. Zrobię z nim mniej przedsięwzięć, lecz tak wygląda praca kreatywna. Nie można całe życie pracować w jednym nurcie. Twórca nieustannie czegoś szuka, coś odkrywa. Nie wiem, co będę robić za dwa, trzy lata. To jest najfajniejsze. Wolę ryzykować, niż bać się błędów i współpracować tylko ze sprawdzonymi osobami. W takim wypadku można się szybko wypalić.

Zabiegasz o to, żeby twoje książki zagraniczne były wydawane w Polsce, czy niestety części z nich nigdy nie poznamy?

Zaskoczę cię. Ostatnio znalazłam w Biedronce książkę, którą robiłam dla francuskiego wydawnictwa. Idę po pomarańcze. Patrzę. Leży moja książka obok czekoladowego Mikołaja. Okazało się, że wydawnictwo sprzedało prawa polskiemu wydawcy, a on prawdopodobnie nie wie, czyje to ilustracje skoro nie skontaktował się ze mną. Książki żyją własnym życiem.

Nie jestem w stanie zabiegać o to, żeby szukać wydawców. Niektórych książek polskich wydawca na pewno nie wyda, ponieważ koszt ich wyprodukowania jest zbyt wysoki. Wśród nich znajduje się "Czerwony Kapturek", o którego miałam bardzo wiele zapytań. To ruchoma książka. Została tak skonstruowana, że na każdej stronie umieszczono koło, a pod nim jeszcze jedno i przekręcając je, obrazy się zmieniają. Francuzi z powodów ekonomicznych wyprodukowali ją w Chinach, niestety na wiotkich materiałach, które małe dziecko może łatwo porwać.

W książkach, które tworzysz z Martinem Widmarkiem jest dużo melancholii, brakuje humoru. Żart przecież stanowi twoje artystyczne pismo. Nie tęsknisz za tą radością?

Nie, ponieważ dzielę książki na dwa bezpieczne pokoje. W jednym z nich znajdują się te, w których daję przyzwolenie, żeby emocje pod postacią humoru zostały uwolnione. W drugim gromadzę wszystkie czarne chmury. Kiedy zmęczę się "ciężkimi" książkami, to gdzie indziej zrobię jakiegoś robaka na gruszce. Istnieją tematy, które podejmuję ze względów osobistych, emocjonalnych. Nie każdemu musi się to podobać, ale czuję, że na tym etapie tego potrzebuję.

Jak reagują czytelnicy na twoją ostatnią książkę, czyli "Dom, który się przebudził"?

Na spotkaniach autorskich w Szwecji i w Polsce obserwowałam poziom skupienia malutkich dzieci na moich pracach. W Szwecji książka dedykowana jest dzieciom od 3 roku życia, w Polsce nieco starszym. W Sztokholmie maluszki potrafią się skupić na ciemnych, trudniejszych i bardziej wymagających ilustracjach. U nas dzieci muszą mieć trochę więcej lat, żeby odebrać te prace. W Polsce powstaje zgrzyt, ponieważ  język w książce został przystosowany do najmłodszych, jest bardzo prosty. Dorastaliśmy w przekonaniu, że maluszki powinny czytać kartonówki z obrysowywanymi obrazami. Księgarze, recenzenci, rodzice wciąż tak myślą i podświadomie wychowują podobnie dzieci. Dlatego u nas dopiero pięciolatki są w stanie zrozumieć to, co w krajach skandynawskich trzyletnie maluszki.

"Dom..." to książka dedykowana świadomemu odbiorcy, którego poruszy. Najpierw trzeba ją wziąć do ręki, przejrzeć i kupić nie bez powodu. Jeśli rodzic poczuje więź z książką, na pewno nie przekaże jej dziecku w sposób zimny czy niezrozumiały. Czterolatek nie zinterpretuje tej książki tak, jak dorosły. Warto by było jednak posłuchać dzieci, co o tym sądzą, nie próbować myśleć za nie.

Dzieci łatwo interpretują ilustracje. Dorośli mają z tym problem. Czy ze względu na trudnego odbiorcę jest tak mało książek ilustrowanych dla dorosłych?

Tak właśnie jest. Takich książek istnieje dosłownie garstka. Dorośli kierują się stereotypami. U dziecka jeszcze tego nie ma, można z nim rozmawiać na wiele różnych tematów. Malec na nowości reaguje od razu, dorosły musi się zastanowić, przemyśleć.

Nie kusi cię, żeby stworzyć książkę dla dorosłych?

Myślę o dorosłych i robię dla nich książki. Często podchodzą do mnie osoby dorosłe, rozmawiają o moich pracach, chcą się otaczać takimi rzeczami. Natomiast istnieje stereotyp, że ilustracje dla dorosłych muszą dotyczyć erotyki lub polityki, co najlepiej uwidacznia się w rysunkach satyrycznych. Obecnie rozpoczynam pracę nad książką dla dorosłych, którą będą podkradać dzieci. To horror. Będzie sprzedawany na targach książki dla dzieci.

Oprócz pracy nad książkami, wydałaś  serię plakatów, tworzysz kartki pocztowe. Myślałaś, żeby wrócić do czasów sprzed debiutu książkowego, gdy ilustracje sprzedawałaś jako obrazy?

Sprzedaję, na stronie www.lumarte.eu. Nie są to ilustracje z książek, lecz prace, które powstają z myślą, aby zawisły na ścianach. Wymarzyłam sobie, że w ociekających złotem ramach siedzi wielki robal. Robię wysokiej jakości wydruki na materiałach, które z upływem czasu się nie niszczą.

Grudzień to czas rocznych podsumowań. W Poznaniu twoje prace były prezentowane na dwóch wystawach - indywidualnej "Emilia Dziubak. Ilustracje" w Galerii Miejskiej Arsenał i zbiorowej "Elementarz Polskiego Designu" w School of Form. Arsenał wydał też książkę "Frymuśne obrazki. Ilustracja współczesna dla małych i dużych", w której znalazły się m.in. twoje niepublikowane wcześniej ilustracje. Jak oceniasz ten rok?

Dla mnie to był wspaniały rok. Dzisiaj dowiedziałam się, że z Basią Kosmowską dostałyśmy nagrodę "Żółtej Ciżemki" za książkę "Niezłe ziółko", a "Ilustrowany elementarz polskiego dizjanu, czyli 100 rzeczy narysowanych przez 25 ilustratorów" został uznany za Książkę Roku 2017 w konkursie polskiej sekcji IBBY. W maju z Basią otrzymałyśmy nagrodę Empiku. Zbierałam plony. Nie za dużo pracowałam. Mam nadzieję, że nadrobię.

W takim razie czego możemy wypatrywać w księgarniach w 2018 roku?

Liczę, że w przyszłym roku wyjdzie horror, książka z Przemkiem Wechterowiczem, następna książka z Basią Kosmowską i z Martinem Widmarkiem, także w polskim tłumaczeniu.

rozmawiała Maria Maczuga

*Emilia Dziubak - ilustratorka, autorka książek dla dzieci. Absolwentka ASP w Poznaniu. Debiutowała w 2011 r. autorską książką kucharską dla dzieci "Gratka dla małego niejadka". Jej ilustracje ukazują się w takich czasopismach, jak: "Kukbuk", "Gaga", "Przekrój", "Wprost", "Art & Business". Współpracuje z wydawnictwami publikującymi książki dla dzieci w Polsce i za granicą. Należy do ścisłej czołówki ilustratorów polskich młodego pokolenia.