Czy to ojciec - reżyser filmowy wpłynął na to, że został Pan filmowcem?
Na pewno wpłynął. Jeśli w domu cały czas był obecny film to trudno, aby mnie to nie ukształtowało. Długo się jednak broniłem przed tym, żeby zostać reżyserem filmowym. Skończyłem liceum plastyczne i na dyplom zrobiłem witraż. Potem zdecydowałem się studiować szkło artystyczne na wrocławskim ASP. Ostatecznie zdecydowałem, że jest mi blisko do kina dziecięcego. Nie chciałem wchodzić do tej samej rzeki, co mój ojciec. Dlatego jeśli robię dokumenty, to związane z muzyką i dźwiękiem.
Czy studia artystyczne coś Panu dały w dalszej perspektywie?
Praca ze szkłem była dla mnie bardzo ważna, bo uczyła pokory. Ta materia jest nieprzewidywalna i trudna do okiełznania. Paradoksalnie to mi się przydaje w pracy filmowca. Może kiedyś uda mi się znaleźć czas na rozwijanie umiejętności, które nabyłem w czasie studiów - już nie zawodowo, a hobbystycznie.
Jak doszło do tego, że zajął się Pan robieniem dokumentów muzycznych?
Muzyką interesowałem się od czasów podstawówki - z początku klasyczną. Później coraz bardziej ukierunkowałem się na muzykę współczesną czy elektroniczną. Wydało mi się, że będzie ciekawie połączyć to z filmem i robić dokumenty o muzykach, których twórczości słucham. Gdy zostałem filmowcem wiedziałem, że swój pierwszy film zrobię o Tomaszu Sikorskim, współczesnym polskim kompozytorze.
Nietypowym przedsięwzięciem musiał być wyjazd do Arizony, by zrealizować "How to destroy time machines" o Jephu Jermanie.
Bardzo interesuję się nurtem muzyki konkretnej i field recordingiem. Chciałem zrobić film o twórcy, który sięga po takie narzędzia. Będąc w Stanach Zjednoczonych przy zupełnie innym projekcie udało mi się nawiązać kontakt z Jephem Jermanem. Spotkałem się z nim tylko na dwie godziny, ale od razu poczułem, że to wspaniała postać na film dokumentalny. Zdecydowaliśmy się, że zrobimy film, ale bardzo długo czekałem na to, aby ten plan urzeczywistnić.
Dlaczego w Polsce na pewien czas zupełnie zawieszono produkcję dziecięcych filmów aktorskich? Przez lata było to pole zaniedbań i dopiero teraz się do niego wraca.
Wiele rzeczy się na to złożyło. Kiedyś każdy chciał robić wielkie kino. Filmy dziecięce nie miały też takiej siły przebicia. Teraz jest inaczej i coraz więcej reżyserów chce realizować filmy dla dzieci. Teoretycznie jest w PISF-ie priorytet kina dziecięcego, więc zmiany idą ku dobremu. W poniedziałek rozmawialiśmy na festiwalu o tym, że kiedyś funkcjonowała na nim nagroda dla polskiego filmu dziecięcego. W tej chwili przyznawanie takiej nagrody w ogóle nie ma żadnego sensu, bo jeśli jest jakikolwiek film, to góra jeden.
Od realizacji zdjęć do "Dnia czekolady" w latach 2015 -2016 do momentu premiery kinowej, czyli marca 2019, minęło sporo czasu.
Tak. Borykaliśmy się z problemami na etapie postprodukcji gdy zbieraliśmy środki na skończenie filmu.Rynek jest tak nasycony kinem zagranicznym kierowanym do dzieci, że przebić się przez nie to duże wyzwanie. Ciężko konkurować z produkcjami amerykańskimi, ścigać się z komercyjnym kinem familijnym. Tego wyścigu nie da się wygrać, a my powinniśmy robić filmy o zupełnie innych rzeczach. Nie mamy też możliwości produkować animacji na poziomie Pixara, bo jesteśmy Polską, a nie Stanami Zjednoczonymi.
Jestem ciekaw, dlaczego wybrał Pan książkę Anny Onichimowskiej. Niedawno widziałem spektakl "Mity przyleskie", w którym osoby niepełnosprawne intelektualnie wspaniale zinterpretowały jej mity o początku świata. Czytałem "Dzień czekolady" i zaskoczyło mnie, jak pasjonująca to lektura.
Już wcześniej poznałem Anię Onichimowską- pracowaliśmy przy innym projekcie filmowym, który nie powstał i został zatrzymany na etapie developmentu. To był scenariusz na podstawie krótkiego opowiadania "Sen, który odszedł"- o chłopcu, który szuka snu, bo nie może zasnąć w nocy. Zawiesiliśmy pracę nad tym projektem, bo na horyzoncie pojawił się"Dzień czekolady", który Ania wysłała mi jeszcze jako nieopublikowany rękopis. Natychmiast zauważyłem w nim ogromny potencjał i wiedziałem, że chciałbym taki film zrobić. To bardzo mądra książka, mówi o ważnych rzeczach. Od razu miałem też w głowie jak to sfilmować- trochę niekonwencjonalnie, aby oddać klimat tej minipowieści.
Anna Onichimowska jest podana jako współautorka scenariusza. Jak udało się Państwu "ufilmowić" ten materiał?
Współpracowaliśmy na poziomie pisania scenariusza. Cała praca polegała na tym, żeby w pewnym momencie odejść od książki i zacząć myśleć filmem. Bardzo nam w tym pomógł udział w warsztatach ScripTeast, na których mieliśmy wsparcie filmowców czytających nasze kolejne drafty.
A jak wypadło dobieranie obsady?
To było duże wyzwanie, bo ten film stoi na rolach dziecięcych - postaciach Moniki i Dawida. Bardzo przyłożyłem się do castingu. Stwierdziłem, że to jeden z najistotniejszych elementów: znaleźć aktorów, którzy udźwigną te role. A mamy do czynienia z dziećmi, a nie zawodowymi aktorami. To zupełnie inna praca: ze strony dziecka musi być duża chęć brania w niej udziału. Szukałem aktorów, którzy będą mieli w sobie cechy moich bohaterów filmowych i się z nimi utożsamią, przez co będzie im łatwiej wejść w role, a sama praca sprawi im przyjemność. Julka jest trochę podobna do postaci Moniki, a Leo z natury przypomina Dawida. Odszukanie ich w castingu przyniosło udane rezultaty.
Gdy pracował Pan nad kształtem swojego filmu, które kino artystyczne było dla Pana podstawowym punktem odniesienia? Czy może to, które możemy oglądać na festiwalu Ale Kino! - skandynawskie, holenderskie, belgijskie...?
Ogólnie interesuje mnie kino dziecięce - również to, co dzieje się w Europie. Ale najgłębsze inspiracje przyszły zupełnie skądinąd. Jestem gigantycznym fanem japońskiego anime: filmów ze studia Ghibli, animacji Miyazakiego. W pewnym momencie wysłałem je operatorowi Radkowi Ładczukowi z propozycją zaczerpnięcia z nich wzorców. Bałem się, że powie "a co ty mi tutaj jakieś bajki rysowane wysyłasz?". Ale tak się nie wydarzyło i bardzo spodobał mu się ten pomysł. Szukaliśmy inspiracji w japońskim sposobie kadrowania, prowadzenia narracji, traktowania czasu. Pracowaliśmy z aktorem w sposób zbliżony do konwencji anime. W szczególności ważny był dla nas film Mamoru Hosody "Wilcze dzieci". To jeden z genialniejszych filmów, które w ogóle widziałem.
rozmawiał Marek S. Bochniarz
*Jacek Piotr Bławut - reżyser i scenarzysta. Absolwent Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu oraz Mistrzowskiej Szkoły Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. "Dzień Czekolady" jest jego pełnometrażowym debiutem fabularnym, za który został uhonorowany nagrodą im. Krzysztofa Kieślowskiego za najlepszy scenariusz filmu fabularnego Europy Środkowowschodniej w programie ScripTeast na Filmowym Festiwalu w Cannes 2010.
- seans "Dnia czekolady"
- 6.12 g. 9.30
- Multikino 51
- więcej na alekino.com
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018