Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

ETHNO PORT. Tureckie wesele, tunezyjska ekstaza

Trzeci dzień tegorocznego Ethno Portu przyniósł znów niezwykłą dawkę artystycznych doznań: od wędrówek po ukraińskich wsiach, przez rozwibrowany romski, turecki parkiet taneczny po rdzenne afrykańskie rytuały.

. - grafika artykułu
Gulaza, fot. Tomasz Nowak

W czas tuż przed sportowym szaleństwem - mistrzostwami świata w piłce nożnej - odpowiednio zabrzmi chyba słowo "selekcjoner" czy "selekcjonerzy". Tym razem nie chodzi jednak o trenerów wybierających piłkarzy, lecz o osoby, którym zawdzięczamy dobór artystów na festiwal Ethno Port. Jeśli spojrzymy na listę wykonawców trzeciego dnia festiwalu to okaże się, że jedynie Mariana Sadovska oraz może - dzięki występom w Polsce w ostatnich latach - izraelska Gulaza - to artyści, których przed festiwalem mogła znać pewna część publiczności. Znacząca była grupa wykonawców (o ile nie była ich większość), których odbiorcy wcześniej nie znali. Jeśli jednak na każdym z występów gromadziły się prawdziwe tłumy słuchaczy, bardzo emocjonalnie i entuzjastycznie reagujących, a koncerty były zazwyczaj świetne, to dowód na to, że - po raz kolejny - na festiwal zostali zaproszeni naprawdę znakomici wykonawcy.

Głosy z Ukrainy

Sobotnie koncerty były kolejną lekcją klasycznej już na Ethno Porcie różnorodności i otwartości - oraz korzyści, jakie z nich płyną. Był też kolejną - metaforyczną, kulturową i geograficzną, a wreszcie muzyczną - podróżą przez świat.

Rozpoczęła ją wspaniała Mariana Sadovska w Sali Wielkiej CK Zamek. Artystka mająca za sobą wielkie dokonania i chyba dość dobrze znana polskiej publiczności. Współpracowała wszak z Kwartetem Jorgi, Wojciechem Waglewskim, zespołem Stilo, ale też Jerzym Grotowskim czy OPT Gardzienice, komponowała dla słynnego Kronos Quartet, z którym też występowała. Na festiwalowej scenie pojawiła się tak jak najbardziej lubi - solo, a towarzyszyła sobie tylko na harmonium. Pozorna to skromność, bowiem talent, sceniczna osobowość i ekspresja, a nade wszystko wokalne umiejętności Sadovskiej powodują, że miało się poczucie pełni. Artystka przedstawiła program  w dużej mierze tożsamy z materiałem ze świetnej płyty "Zozula", oparty na jej własnych badaniach terenowych, na podróżach po Ukrainie. Celebrując tradycję i przedstawiając pieśni, których nauczyła się jeżdżąc po wsiach, prezentuje sztukę na wskroś współczesną, aktualną. Trochę tu liryki, trochę śmiechu, zabawy i smutku. Wszystko to podane w znakomitej formie wokalnej - a do tego zapowiadane, opowiadane przez artystkę po polsku.

Wirujący klarnet

Oszałamiający koncert miał jednak dopiero nastąpić. Na scenie Dziedzińca Zamkowego pojawił się bowiem turecki klarnecista Cüneyt Sepetçi i jego Orchestra Dolaperde. Orchestra szumnie nazwana, bowiem poza liderem było w niej ledwie trzech muzyków, ale jestem pewien, że nikomu ten fakt nie przeszkadzał. Słuchaliśmy muzyki niezwykłej - transowej, zgoła obsesyjnie kręcącej się wokół pewnych figur melodycznych, ale  w tym właśnie krył się geniusz lidera i jego kompanów.

W twórczości  kwartetu - tureckich Romów - przeglądały się zarówno echa wielkich hitów muzyki bałkańskiej, jak i oczywiście tradycja turecka. Całość kołysała, meandrowała w hipnotycznych tematach, niebywale melodyjna, spontaniczna, wręcz ludyczna, a zarazem pozwalająca z zachwytem śledzić wyrafinowane partie grane przez znakomitych instrumentalistów. Większość publiczności ruszyła do tańca, chyba każdy podrygiwał, czy przynajmniej przytupywał, bo taka właśnie była ta muzyka - nie tyle zapraszająca do tańca, lecz zgoła wsysająca, nie pozwalająca na obojętność w swym rytmicznym rozedrganiu, wirowaniu. Była zarazem ujmująco bezpretensjonalna i zachwycająco skonstruowana. Lider czarował swymi partiami na klarnecie, ale w niczym nie ustępowali mu pozostali partnerzy. "Jak na najlepszym tureckim weselu" - powiedział ktoś zachwycony tym koncertem.  To było niewątpliwe wydarzenie.

Barbarzyńcy

Swego rodzaju kwintesencją jednego ze sposobów rozumienia terminu "muzyka świata" był występ tria Violons Barbares na Scenie na Trawie przed Zamkiem. Składają się na nie trzej muzycy z różnych stron: Francji, Bułgarii i Mongolii, a ich twórczość jest swobodną kreacją, wynikającą z kultywowania tychże tradycji, ale i fascynacji innymi kulturami. Otrzymujemy dzięki temu błyskotliwą, pełną radości, mozaikową, choć jednocześnie spójną całość, w której przeglądają się różne natchnienia. Dźwiękową przestrzeń budują owe tytułowe "barbarzyńskie" instrumenty smyczkowe: bułgarska gadułka i mongolski morin khuur oraz łączący je we wspólnym uniesieniu zestaw perkusyjny. A jako że rytm jest czasami zgoła punkowy, czasami niemal swingowy, a często po prostu odwołuje się do ludowych tradycji - całość jest więcej niż interesująca i bardzo niebanalna. Do tego świetny humor, znakomite wokale, w tym również tradycyjny mongolski śpiew alikwotowy. Publiczności bardzo podobały się zarówno własne kompozycje, jak i nieco ekscentryczna w tym brzmieniowym kontekście "Purple Haze" z repertuaru Jimiego Hendrixa.

Pieśni kobiet z Jemenu

Niecodzienny tłum zebrał się bardzo późnym wieczorem ponownie na Dziedzińcu Zamkowym, gdy miała wystąpić izraelska formacja Gulaza, prowadzona przez obdarzonego niewątpliwą charyzmą sceniczną wokalistę Igala Mizrahi. Spędził on kilka lat studiując tradycyjne pieśni jemeńskich kobiet, będące wyrazem życia na marginesie tamtejszego społeczeństwa. To piosenki przekazywane niczym tajemnice, przez pokolenia, pocztą pantoflową. Jemen i Afryka są oddzielone od siebie przez morze. Gulaza ma być według artystów wyrazem tego morza - jak mówią "morza rozpaczy, modlitwy, pasji, tańca, miłości i tęsknoty za wolnością".

Ostatecznym tego scenicznym wyrazem jest ponadkulturowa muzyka, która zagarnia w siebie elementy bliskowschodnie i afrykańskie, zwłaszcza północnoafrykańskie. Publiczność reagowała niemal ekstatycznie czego, muszę przyznać, do końca nie rozumiem. Widziałem Gulazę na żywo bodaj po raz trzeci i po raz trzeci ten szalenie sprawny i bardzo dobrze grający zespół mnie nie przekonał. Mam wrażenie, że jego muzyka jest tyleż efektowna, co jednak i efekciarska. I chociaż niewątpliwie ładna, to chyba jednak udająca głębię przesłania, której w sobie nie ma. 

Ceremonia czy spektakl?

Ten dzień, obfitujący w energetyczne granie i wielkie emocje, zakończył jeden z najbardziej oczekiwanych koncertów. Właściwie czy to koncert, spektakl czy rytuał? Tunezyjsko- francuska formacja Ifriqiyya Electrique odwołuje się bowiem do ceremonii Banga, rokrocznie organizowanych w pustynnych miastach południowej Tunezji przez potomków niewolników, którzy zostali tam sprowadzeni z Afryki Subsaharyjskiej. Za fundament służą tu filmy, nakręcone podczas wspomnianych obrzędów i towarzysząca im transowa muzyka, oparta na brzmieniu metalowych kastanietów qaraqib (krakebs) oraz chóralnym śpiewie. Do tych dźwięków i obrazów, wyświetlanych w tle sceny, artyści dogrywali i dośpiewywali swoje partie. Całość zaczęła się niczym rzeczywista namiastka rytuału: trzech muzyków z kastanietami pojawiło się wśród publiczności, później - już na scenie - dołączyło do nich jeszcze dwoje Francuzów na gitarze i gitarze basowej. Całość ufundowana wokół ekstatycznego rytmu zmierzała momentami, dzięki elektrycznym instrumentom, w stronę  rocka, nawet takiego z przydomkiem heavy czy muzyki noise. Oczywiście, po pierwszym zachwycie taką formułą można było zadać sobie pytanie czy ta świadoma obrzędowa monotonia przedsięwzięcia jest jego zaletą, czy również wadą. Cóż, z całą pewnością nie było to wielkie wydarzenie w sensie muzycznym, ale okazało się niewątpliwie bardzo interesujące jako doświadczenie, powiedziałbym jednak: quasi-teatralne.

Selekcjonerzy

Na koniec jeszcze dwa słowa o wspomnianych "selekcjonerach", bo to im publiczność zawdzięcza tak ciekawy program festiwalu Ethno Port. To Andrzej Maszewski  i Bożena Szota z CK Zamek (oraz ich współpracownicy). Wspominam o nich i dlatego, że obydwoje musieli odnajdywać się tym razem też w nowej roli. Ze względu na nagły pobyt w szpitalu tegorocznych festiwalowych koncertów nie zapowiadał Maciej Rychły, jeden z symboli Ethno Portu. Zadanie to wzięli na siebie zatem właśnie Maszewski i Szota oraz przyjaciele festiwalu z Warszawy: Magda Tejchma i Kuba Borysiak z Radiowego Centrum Kultury Ludowej, znani słuchaczom programu drugiego Polskiego Radia. Z tego, niełatwego wszak, zadania wybrnęli znakomicie.

Tomasz Janas

  • Ethno Port Poznań
  • CK Zamek
  • 9.06

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018