Powstałe w 1987 roku trio The Necks to właściwie kwintesencja artystycznego "underdoga" - debiutowali albumem "Sex" (1989), wydanym przez wytwórnię Spiral Scratch, która otwarcie szydziła z mainstreamowych formatów. Ta płyta to jeden, niemal godzinny utwór, w którym piano Abrahamsa, pulsujący kontrabas Swantona i hipnotyczna perkusja Bucka wirują wokół jednej, niepozornej figury muzycznej. Gdzie indziej po takim pomyśle czekałaby ich dożywotnia banicja z jazzowych klubów. U The Necks tymczasem staje się ona fundamentem bardzo rozpoznawalnego stylu: to pełnoprawny free jazz, a powtarzające się motywy przypominają tradycje nowojorskiej szkoły minimalizmu - La Monte Younga, Steve'a Reicha, Terry'ego Rileya - mieszając się z free-impro Cecila Taylora.
Z biegiem lat trio poddawało tę formułę ciągłej dekonstrukcji i rekonstrukcji. Czasem serwowali słuchaczom pojedynczy utwór rozciągnięty na całą płytę, innym razem, jak w genialnym "Unfold" (2017), proponowali kilka rozbudowanych, piętnastominutowych kompozycji. Studio służy im nie do rejestracji, lecz do rozkładania na części i ponownego montowania muzycznych struktur. Nie boją się wprowadzać nowych barw - pojawia się gitara, organy Hammonda, nawet wybuchy elektroniki i sample, lecz rdzeń, tj. piano, bas, perkusja, zawsze pozostaje nietknięty. Co istotne, żaden utwór studyjny nigdy nie zostaje odtworzony na żywo: "To nie ma sensu - tak nie powstaje nasza muzyka" - tłumaczył Abrahams, odpierając zaproszenie do odegrania "Sex" podczas prestiżowego cyklu koncertów "klasycznych albumów". Bo u The Necks każda chwila istnieje tylko raz.
Nie jest przesadą stwierdzić, że ta grupa jest jazzową odpowiedzią na zjawiska z pogranicza muzycznej psychologii i sztuk wizualnych. W koncertowej rzeczywistości nieustannie "obrażają się" na schematy: każdy set to biała karta, na której pierwszy z muzyków stawia inicjującą kreskę. Czy zacznie bas, czy fortepian - nie ma znaczenia, bo reszta powoli wślizguje się do gry, aż trzech samodzielnych, całkowicie autonomicznych artystów tworzy wspólną narrację, tkając warstwy dźwięku, które - jak słusznie zauważył jeden z recenzentów - bardziej przypominają "meteorologiczny front" niż kompozycje. To nie jest jazz dla tych, którzy czekają na popisowe solówki i rytmiczne szarże - raczej seans spirytystyczny, w którym publiczność dryfuje między katharsis a dezorientacją, wciągana coraz głębiej przez mikroskopijne zmiany i powolne, niemal nieuchwytne przesunięcia harmonii.
W studiu The Necks potrafią być jeszcze bardziej radykalni. Tak było choćby na "Aether" (2001) czy "Chemist" (2006), a albumy takie jak "Body" (2018) czy "Bleed" (2024) pokazują ich w formie już całkowicie ekstremalnej - to jedno długie, nieprzewidywalne przejście przez dźwiękową pustynię, gdzie czas nie tyle płynie, co ulega erozji. "Bleed" to zresztą fascynujący przypadek, bo przez długie minuty zdaje się, że utwór nie zmierza donikąd, jakby trio grało dla siebie w pokoju bez świateł, rejestrując oddechy, pojedyncze dźwięki, gesty. Ale właśnie z tej pustki wyrasta napięcie - narastające, uporczywe, aż w ostatnich minutach muzyka zyskuje formę, wyłaniając się z chaosu jak powidok snu, który na chwilę staje się realny.
To, co robią The Necks, można postrzegać jako radykalny eksperyment z czasem, przestrzenią i percepcją. Wielu próbowało ich zaszufladkować: jedni widzą w nich minimalistów, inni - jazzowych buntowników, jeszcze inni porównują do wariatów z Can czy Faust. W rzeczywistości są czymś rzadkim - zespołem, który od dekad nieustannie ucieka od siebie samego, unikając pułapki autoplagiatu przez nieustanną redefinicję procesu twórczego. Słuchanie The Necks to lekcja pokory wobec dźwięku, proces, w którym "nic" - milczenie, pauza, pustka - jest równie ważne jak "coś".
Sebastian Gabryel
- The Necks
- 26.05, g. 20
- Pawilon
- bilety: 70 zł
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025