Kultura w Poznaniu

Varia

opublikowano:

Efekt wahadła

- Moim zdaniem w tej chwili ważne są dwie rzeczy: po pierwsze służba zdrowia, czyli codzienna, ciężka, doraźna walka z koronawirusem. A po drugie to, co jest zapleczem tego frontu, czyli kultura. Dopiero na trzecim miejscu ustawiłbym ekonomię - mówi prof. Waldemar Kuligowski*, antropolog kulturowy.

. - grafika artykułu
Malta Festival Poznań 2019, fot. M. Zakrzewski

Panie Profesorze, jak bardzo epidemia zmieniła Pana życie?

Mógłbym na to pytanie odpowiedzieć dwojako: z jednej strony zmieniła bardzo niewiele, bo tak jak wcześniej przygotowuję zajęcia dla studentów, czytam literaturę naukową, piszę recenzje i artykuły i bardzo dużo z tych rzeczy robię w domu, bo należę do osób, które dużą część swojej pracy mogą i mogły wykonywać w domu. Jest oczywiście i druga odpowiedź:  zmieniło się w moim życiu bardzo wiele. Cały czas czuję się podminowany niepokojem. To sprawia z kolei, że wolny czas, którym dysponuję, wcale nie jest czasem odpoczynku. To jest trudny czas. Na pewno nie jestem bardzo produktywny, niepokój skutecznie to uniemożliwia. Do tego dochodzą ograniczenia związane z przemieszczaniem się, odwiedzaniem rodziny, bywaniem u znajomych, wyjściem na kawę. Przed pandemią regularnie chodziłem do pobliskiej knajpy na kawę, czytałem tam "Wyborczą", rozmawiałem z zaprzyjaźnionym personelem. To był mój rytuał. To się teraz skończyło. Na szczęście mam psa, który służy mi jako alibi na rządowe rygory, mogę z nim wychodzić rano, w południe, późnym wieczorem i dzięki temu prowadzić pewne obserwacje.

Z tych obserwacji powstaje "Dzienniczek z dni zarazy", którego fragmenty można przeczytać na stronie "Czasu Kultury".

Na początku myślałem, że to będzie jednorazowa, kilkunastodniowa przygoda z arcytrudną formą dziennika. Literacko to wszak gatunek o długiej, wielowątkowej tradycji, w której istotne są dzienniki o charakterze prywatnym i te bardziej intelektualne. W moim przypadku to nie miała być ani jedna, ani druga forma. Szło raczej o antropologiczne "oko" zawieszone nad Wildą - dzielnicą, w której mieszkam. O "spacerniki", "zanoty" i "donosy rzeczywistości" w duchu Białoszewskiego. Prowadzenie "Dzienniczka..." narzuca mojej codzienności pewien rygor, jakże pomocny w czasie, który pełznie i nie ma horyzontu końca. Nie są to, rzecz jasna, pełnoprawne badania w terenie, a jedynie takie, jakie w rygorze społecznego dystansu mogę prowadzić. Jak piłkarz, któremu nie wolno zagrać meczu na boisku, a mimo tego podbija piłkę kolanem w korytarzu swojego mieszkania.

Zaprosiłam Pana do rozmowy o sytuacji kultury w czasie pandemii i jej obrazie "po wszystkim". Ale czy w tak skrajnych warunkach, w jakich z dnia na dzień przyszło nam żyć, wypada rozmawiać o kulturze? Czy kultura jest jeszcze ważna?

Moim zdaniem w tej chwili ważne są dwie rzeczy: po pierwsze służba zdrowia, czyli codzienna, ciężka, doraźna walka z koronawirusem. A po drugie to, co jest zapleczem tego frontu, czyli właśnie kultura. Dopiero na trzecim miejscu ustawiłbym ekonomię. Mnóstwo ludzi poszukuje w tej chwili nadziei, pociechy, odpoczynku, rozrywki... A artyści wychodzą temu doskonale naprzeciw, zarówno w sposób zinstytucjonalizowany, jak i prywatnie.

To prawda. Z dużym sukcesem udało się przenieść kulturę do sieci, po raz pierwszy na taką skalę. W połowie marca w zaledwie kilka godzin portale społecznościowe zamieniły się w wirtualne domy kultury: streamingi, wirtualne oprowadzania po wystawach, wykłady akademickie, koncerty i spotkania autorskie online... Instytucje kultury i sami artyści robią wszystko, by pozostać w kontakcie ze swoimi odbiorcami. Wyzwoliła się ogromna energia.

Ważne instytucje - od Europy, przez USA, po Australię - od kilku tygodni nieprzerwanie udostępniają swoje zasoby. Metropolitan Opera w Nowym Jorku codziennie udostępnia jeden spektakl, poznański Teatr Nowy już w pierwszych dniach kwarantanny postanowił wystawić spektakl bez widzów. Obejrzałem tę relację, był to Stan podgorączkowy. Bibobit/Osiecka na żywo. Mówię o tym dlatego, że wiąże się z tym moja podstawowa wątpliwość - zdecydowana większość spektakli teatralnych, koncertów, performansów oglądana na ekranie bardzo wiele traci. Pomijam zapisy, które są technicznie nieudolne. Ale nawet jeśli działania na scenie rejestruje dziesięć kamer i ktoś robi to profesjonalnie, to jednak bez aury bycia na miejscu i bez energii, która płynie ze sceny - od wykonawców do widzów - naprawdę sporo tracimy.

Inny przykład: 1 kwietnia obejrzałem Roast Koronawirusa, w którym brało udział siedmiu stand-uperów. Bardzo smutno było na nich patrzeć, jak rozpaczliwie oczami poszukiwali widzów, jak zacinali się bez salw śmiechu. Stand-up bez widowni jest czymś okropnym. W pewnym momencie próbowali rozbawiać się wzajemnie, ale mieli maseczki na twarzach, a te maskują uśmiech. Całość okazała się zatem smutnym spektaklem, choć przecież pomyślanym zupełnie inaczej.

Rzeczywiście, w tej wielkiej euforii wokół kultury w sieci pojawiły się też głosy, że to jedynie "proteza", która nie daje szans na zbudowanie trwałych więzi, prawdziwej relacji , o które przecież chodzi "w związku" artysta-widz.

Dlatego znacznie lepiej w tych warunkach sprawdzają się przekazy osobiste, wprost z domów artystów. Robią tak na przykład John Porter, Tomek Budzyński czy Kwiat Jabłoni. Codzienna transmisja z domu, z komentarzem autora dla widza, z przymrużeniem oka sprawdza się lepiej niż archiwalne zapisy. Taki rodzaj kontaktu - mimo pośrednictwa światłowodów - ma cechy kontaktu intymnego.

Czyli raczej nie wystarczy nam odtąd już tylko kultura "z sieci"? Nadal będziemy chcieli oglądać filmy w kinach, spektakle w teatrach, wystawy w galeriach i muzeach, spontanicznie ruszymy na Woodstock, na 30. Maltę?

Zakładam, że po pandemii nastąpi efekt wahadła. Jeśli teraz jesteśmy od siebie odseparowani, musimy zachowywać społeczny dystans i blokadę interpersonalną, to gdy tylko ten stan się skończy, wahadło wychyli się w przeciwną stronę: będziemy chcieli być razem, w wielkim tłumie, z wieloma innymi osobami. Zdaje się, że nawet nie będzie tu przeszkodą świadomość, że być może gdzieś czai się jeszcze wirus. Zakładam, że gremialnie powrócimy do pubów, restauracji, na skwery, do parków, na place zabaw, ale i do instytucji kultury. Nie jestem przekonany, że to, co się obecnie dzieje - no chyba że epidemia potrwa lata - głęboko przeora nasz sposób odbioru i uczestnictwa w kulturze. Póki co, dostosowaliśmy się po prostu do sytuacji tymczasowej.

Zbigniew Libera, dzieląc się w magazynie "Szum" swoimi refleksjami na temat sytuacji artystów w czasach zarazy, mówił m.in. tak: "świat jest zaśmiecony sztuką w takim samym stopniu, jak plastikiem i całym pozostałym syfem. Zaśmiecony jest nami i naszą aktywnością. Przyszedł czas, żeby uświadomić sobie, że nawet przez najbliższe 100 lat można by organizować wystawy z dzieł już istniejących, przechowywanych gdzieś w przepastnych magazynach. Latami można by słuchać muzyki, której jeszcze się nie słyszało, a która powstała już kiedyś (...)". Trudno się z Liberą nie zgodzić. Może przed nami jednak czas ograniczonej konsumpcji także w dziedzinie kultury?

O nadprodukcji, także w dziedzinie sztuki, oraz ekologicznej odpowiedzialności twórców mówiło się już przed pandemią. Pamiętam artystów malarzy, którzy rezygnowali z tworzenia nowych płócien, by nie powiększać śladu węglowego, który powstaje przy produkcji farb. Diana Lelonek zrezygnowała z druku katalogu do jednej ze swoich wystaw, a środki przekazała na montaż paneli fotowoltaicznych dla galerii, która ją pokazywała. Jaki to piękny gest!

Z drugiej strony nie wyobrażam sobie, by artyści nagle przestali zostawiać materialne ślady swojej twórczości. Co więcej, nawet jeśli wszyscy przeniosą się do sieci i poeci tylko tam będą publikować swoje wiersze, piosenkarze tam tylko śpiewać, a teatry wystawiać spektakle, to musimy też pamiętać, iż internet to kable i serwery, a te pochłaniają coraz większe zasoby energii.

A co z argumentem o nadprodukcji kultury, przepastnych zasobach, z których możemy czerpać, zamiast tworzyć kolejne?

Nadprodukcja jest cechą czasów, w których żyjemy. Uznano w pewnym momencie, że to jest nie tylko stan naturalny naszej kultury, ale wręcz stan pożądany. Mimo wszystko nie wyobrażam sobie, aby należało dokonać dezaktywacji artystów hasłem "artystyczne zasoby ludzkości są tak przepastne, że od teraz skupiamy się na konsumowaniu tego, co było". Artyści muszą być aktywni, muszą dawać wyraz temu, co czują, kreować nowe formy ekspresji. Opowiadać nam świat na nowo. Chyba tego właśnie od nich oczekujemy, od humanistów zresztą także. To ważki argument, ale czy naprawdę orkiestry winny przestać koncertować, tancerze tańczyć, a zespoły teatralne wystawiać spektakle?

Za moment zresztą artyści będą nam chcieli opowiedzieć o świecie, w którym w tej chwili żyjemy. Przełożyć na język sztuki to, co się wydarzyło w ostatnich tygodniach, pomóc nam to zrozumieć...

Właśnie! Na to liczymy.

Stoimy u progu światowego kryzysu gospodarczego - nikt już raczej nie ma złudzeń, że nadciąga i z całą pewnością dotknie (już dotyka) także twórców, instytucje i organizacje zajmujące się kulturą. Jakich argumentów użyć, by decydenci w pierwszej kolejności nie chcieli rezygnować z finansowego wsparcia dla kultury?

Obawiam się pewnego efektu obecnego kryzysu: otóż jeśli artyści będą tak intensywnie i twórczo udzielać się w sieci, decydenci mogą później powiedzieć: "skoro poradziliście sobie w ekstremalnie trudnym czasie, bez zespołowej pracy w operach, filharmoniach, teatrach, to czy nie moglibyście tak działać nadal?". Byłby to fatalny scenariusz. Artyści powinni dzisiaj bardzo wyraźnie podkreślać, że pracują w warunkach stanu wyjątkowego i że długo tak funkcjonować się nie da. Jakich należałoby używać argumentów? Wiemy nie od dziś, że kultura nie może być traktowana jak inne działy gospodarki. Instytucje kultury to nie przedsiębiorstwa, które produkują zysk księgowy. One produkują zupełnie inne zyski i wartości. Jakie? Sprawiają, że żyje nam się lepiej, że się lepiej rozumiemy, że potrafimy wejrzeć w głąb samych siebie, że potrafimy marzyć, że śni nam się coś pięknego i jak się rano budzimy, to możemy mieć uśmiech na twarzy. To wszystko daje nam obcowanie ze sztuką. Nie zapewnia tego ani ekonomia, ani przemysł wydobywczy, hutniczy czy motoryzacyjny. To nam dają poeci, aktorzy, filharmonicy...

Jest Pan bardziej pesymistą czy optymistą w kwestii przyszłości dla kultury?

Zwykle jest tak, że jeśli dzieje się źle, to kultura ma się doskonale. Z lubością żywi się przecież wyrazistymi emocjami - a tych dzisiaj nie brakuje. Z drugiej strony z niepokojem myślę o tym, jakie decyzje po pandemii będą podejmować ci, którzy redystrybuują publiczne pieniądze. Potrzebny jest zdecydowany głos środowiska i najlepiej myśleć o tym już teraz. Może artyści powinni rozpoczynać swoje transmisje mniej więcej tak: "słuchajcie, robimy to dla was, w czasie dziwnym, niezwykłym, wyjątkowym, ale pamiętajcie, że nie możemy tak funkcjonować zawsze, ani my, ani nasze rodziny".

Rozmawiała Sylwia Klimek

*prof. Waldemar Kuligowski - antropolog kulturowy, profesor nauk humanistycznych, wykładowca w Instytucie Antropologii i Etnologii UAM, redaktor naczelny kwartalnika społeczno-kulturalnego "Czas Kultury", przewodniczący Kapituły Nagrody Artystycznej Miasta Poznani

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2020