Manon Lescaut to trzecia opera w dorobku kompozytora. Po klęsce wcześniejszego Edgara Puccini trafił na powieść Historia kawalera des Grieux i Manon Lescaut Antoine'a Prévosta i postanowił spróbować jeszcze raz. Artystyczna intuicja go nie zawiodła i Manon Lescaut stała się trampoliną do wielkiej kariery. Libretto rodziło się w bólach i jego ostateczna wersja nie jest wolna od wad. Historia opowiedziana jest skrótowo, przez co bywa niejasna, a tempo akcji nierówne. Za to talent kompozytora eksplodował z pełną siłą i typową dla niego płomienną ekspresją. Manon Lescaut, nawet z mankamentami, uderza szczerą inspiracją i szalejącymi emocjami.
W Poznaniu inscenizację powierzono Gerardowi Jonesowi, który osadził spektakl gdzieś pomiędzy XVIII wiekiem a mroczną przyszłością. Tę dystopijną soczewkę tworzy scenografia Blanki Aňón w formie jednolitych drewnianych ścian. Wizualną monotonię dekoracji rozprasza szerokie okno w jej środku. Jones włącza je w narrację, m.in. jako scenę dla uwodzicielskich popisów Manon czy mroczne tło dla tragedii IV aktu. Podobną funkcję pełnią barokizujące kostiumy (Donna Raphael) na przemian przerysowane lub poszarzone - to barok wrzucony w kontrasty rodem z mrocznych wizji przyszłości. W samą fabułę ta optyka jednak nie ingeruje. To nadal opowieść o rozdarciu między uczuciem a bogactwem i tragicznych konsekwencjach niewłaściwych wyborów. W jej centrum Jones stawia ewolucję Manon od młodej dziewczyny uciekającej z ubogim studentem do Paryża, przez jej znudzenie luksusem i niezdolność do rezygnacji z niego, gdy musi uciekać przed policją (chce zabrać ze sobą biżuterię, zamiast od razu ratować skórę). Dwa ostatnie akty to już tragiczny obraz Manon zniszczonej przez świadomość popełnionych błędów i wyrok deportacji do amerykańskiej kolonii.
Reżyser nie zaryzykował eksperymentów, lecz skorzystał ze sprawdzonych teatralnych środków. Skupił się na charakterach i relacjach między postaciami, dzięki czemu te drugie zyskują na wyrazistości. Nie ustrzegł się kilku słabszych momentów w scenach zbiorowych w I i III akcie. W drugiej z nich oślepiające światła, szpaler mundurowych i kpiący chór tworzą przestrzeń do sceny wyprawienia skazanych kobiet za ocean. Gest idzie jednak za szeroką muzyczną frazą (co świadczy o tym, że Jones bardzo dobrze słucha muzyki i za nią podąża), a nie za narzuconą we wcześniejszym akcie dosłownością narracji. Scena deportacji traci przez to na intensywności i nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału.
Marco Guidarini wartko prowadził orkiestrę, choć zabrakło więcej Pucciniowskiego oddechu, który wprowadziłby wykonanie na wyższy poziom. W bardzo dobrej dyspozycji była orkiestra, brzmiąca soczyście i żywo reagująca na przebieg akcji. Szczególnie wyróżniły się sola wiolonczeli i altówki w intermezzo oraz oboju w arii Sola, perduta, abbandonata. Na szczęście nie włączono zamontowanego w trakcie remontu sceny systemu nagłośnienia. Oby stało się to dobrą tradycją, ponieważ sztucznie wzmocniony dźwięk odziera spektakle z artystycznej wartości. Przywołam Carmen, jedno z przedstawień, podczas których słyszałem nagłośnienie w akcji. Jego ustawienie szło wbrew logice partytury (m.in. wyciszone w uwerturze skrzypce i wzmocniona "blacha", która przez głośniki brzmiała paskudnie). Niweczy także starania muzyków i dyrygenta, których wykonawcze pomysły niwelowane są przez decyzje reżyserów dźwięku. To rzekome techniczne wsparcie szkodzi także solistom: ci sami śpiewacy wypadają bez niego dużo korzystniej. Szkoda marnować potencjał zespołów i artystyczne doświadczenia widzów w imię technologicznego postępu.
W spektaklu, który widziałem, słabszy dzień miał Dominik Sutowicz (des Grieux). Forsował głos i zdarzały mu się nierówności, choć docenić warto niuansowanie partii mezzavoce (półgłosem) w I akcie. Bardzo dobrą dyspozycję wokalną pokazał Rafał Korpik jako odpychający sybaryta Geronte. Również Piotr Kalina czuje się we włoskiej muzyce jak ryba w wodzie, więc z przyjemnością słuchało się go w niedużej roli Edmonda. Z epizodów wyróżnił się Marek Szymański w charakterystycznym zaśpiewie Latarnika. Pewności wejść i pełnego stopienia głosów zabrakło niestety chórowi.
Gwiazdą spektaklu niepodważalnie została Iwona Sobotka. By stworzyć postać Manon, sięgnęła po szeroką paletę środków: jej głos imponował i dowcipną lekkością i liryczną głębią. Delikatne piana kontrastowały z dramatycznym forte, a świetliste góry z ostrym dolnym rejestrem. Każdy z tych elementów użyty został z rozmysłem, podpartym dogłębną analizą partii i świadomą koncepcją. Na początku Sobotka wykreowała nieśmiałą, ale w głębi serca buńczuczną nastolatkę, by zaraz potem pokazać ją jako świadomą swej seksualnej siły dorosłą kobietę, rozdartą między luksusem i tęsknotą za des Grieux. Cierpienie i śmierć przedstawiła bardzo naturalnie i poruszająco. Właśnie kontrasty i bogactwo niuansów sprawiły, że jest to kreacja mistrzowska. Sobotka jako Manon lśni tysiącem barw, a jej postać żyje pełną piersią i z taką samą siłą cierpi. To wykonanie, na które chce się wracać.
Manon Lescaut to spektakl dobry, konsekwentnie poprowadzony i z kilkoma wartymi zapamiętania scenami. W porównaniu do wcześniejszych nowości tego sezonu ustępuje scenicznemu kolorytowi Wypraw pana Broucka i gwiazdorskiej obsadzie z premiery Otella. Nie zmienia to jednak faktu, że powinna na stałe zagościć w repertuarze. Ma bowiem potencjał, by w takim wykonaniu przez wiele sezonów wzruszać publiczność.
Paweł Binek
- Manon Lescaut
- reż. G. Jones
- Teatr Wielki
- premiera: 8.06, recenzja z 12.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024