Kultura w Poznaniu

Teatr

opublikowano:

Sąd nieostateczny

Czy w nieco ponad godzinę da się opowiedzieć o przeszłych, trudnych relacjach, pełnych niuansów i niedopowiedzeń, które spowodowały bolesne - przynajmniej dla jednej ze stron - rozstanie? Czy w takim czasie możliwe jest przeprowadzanie niełatwych rozmów ze wszystkimi swoimi dawnymi miłościami i wyjaśnienie spraw, którym nie poświęciło się należytej uwagi lata temu? Na te pytanie odpowiada spektakl Kilka dziewczyn Neila LaBute'a w reżyserii Piotra Kruszczyńskiego, który na deskach Teatru Nowego miał swoją premierę 17 lutego.

. - grafika artykułu
fot. Jakub Wittchen

Zadanie tego typu pytań w kontekście tematu podjętego w tym dramacie wydaje się jak najbardziej zasadne, chociaż pociąga za sobą inne, równie ważne pytania. Te mianowicie, które dotyczą zarówno naszego sposobu widzenia pewnych rzeczy, jak i stosowania uproszczeń w teatrze. W przypadku Kilku dziewczyn sprawa "osądzenia" głównego bohatera wydaje się oczywista już w momencie czytania krótkiego wprowadzenia na temat tego, o czym ten spektakl właściwie jest.

Oto mamy bowiem mężczyznę, któremu marzy się stworzenie interesującego programu z udziałem byłych partnerek. Kilka wybranych kobiet, które w jego życiu rzeczywiście znaczyły więcej w porównaniu do pozostałych, którym nie złożył propozycji udziału w tym przedsięwzięciu, kolejno przychodzi na rozmowę przed kamerami, by poruszyć z byłym ukochanym kwestie, które doprowadziły do cichych odejść i burzliwych rozstań. Oczywiście uznać należałoby to za rzecz nawet godną naśladowania, gdyby nie niepokojący fakt, że całość ma się rozegrać na oczach publiczności, co w istocie powoduje, że intencje pomysłodawcy stają się niejednoznaczne. Być może moglibyśmy spojrzeć na nie przychylniej, gdybyśmy mieli pewność, że mężczyzna robi to wszystko, aby dokonać jakiejś pogłębionej analizy nie tyle charakteru minionych związków, ale przede wszystkim swojego udziału w relacyjnych porażkach. Nic takiego jednak nie następuje. Już od początku wiemy, z kim mamy do czynienia. Bohater tej historii to pewny siebie twórca, którego cechują wszystkie znamiona tego, czego w artystach lub autorach popularnych programów moglibyśmy nie lubić. Jest więc nieco nonszalancki, pewny siebie, wiecznie zabiegany i nastawiony na określony efekt. Posługuje się wszelkimi możliwymi sposobami, łącznie z tymi, które tworzą tzw. atmosferę, a więc światłem, melancholijną muzyką i innymi elementami budującymi estetykę całości, które mogłyby doprowadzić go do celu. Jest w tym oczywiście sztuczny i zwyczajnie interesowny, o czym możemy przekonać się już podczas powitania z pierwszą zaproszoną do studia kobietą. Oto typ, którego obdarzyć sympatią jest raczej trudno.

Każda z tytułowych "dziewczyn" różni się zarówno od swojej poprzedniczki, jak i następczyni. Kobiety prezentują różne postawy i osobowości. Różnią się także wiekiem. Każda związana jest również z innym etapem życia mężczyzny. Pierwsza kobieta, Sam, to miłość z lat młodości, kiedy stojąc u progu dorosłości bohater sztuki miał poczucie, że konieczne jest podjęcie decyzji przesądzającej o tym, co będzie dalej. Wybór toczył się między abstrakcyjnym jeszcze na tamten moment sukcesem zawodowym i możliwościami korzystania z życia w taki sposób, w jaki to wówczas pojmował, a założeniem rodziny i prawdopodobnymi ograniczeniami, które są z tym związane. Druga dawna kochanka, Tyler, to kobieta, dla której rozstał się ze szkolną miłością. To z nią rzucił się w wir eksperymentów. Tych dwojga osób, jak można wywnioskować na podstawie toczącej się pomiędzy nimi rozmowy, nie łączyło wiele więcej aniżeli seks, a już na pewno ze strony mężczyzny nie pojawiły się żadne głębsze uczucia. Trzecia z kobiet, Lindsay, była związana z etapem dalszych poszukiwań. Można przypuszczać, że wcześniejsze doświadczenia były dla niego niewystarczające, dlatego zdecydował się na związek z dojrzałą, zamężną kobietą.Ostatnią kobietą, którą poznajemy, jest najmłodsza Bobbi - z pozoru niewinna i naiwna, w gruncie rzeczy zdaje się być wystarczająco świadoma, by umieć sformułować swój akt oskarżenia wobec przyszłego męża.

Śledzimy poczynania bohaterów tej sztuki na scenie zaaranżowanej na studio nagraniowe. Jest dość skromnie i kameralnie. Scenografię zaprojektowano więc tak, aby dać bohaterom dramatu maksymalnie dużo przestrzeni do zaprezentowania tego, co najważniejsze i najintymniejsze - relacji. Nic nie powinno odciągać uwagi od meritum. Co więcej, dla wyeksponowania choćby najsubtelniejszych detali w mimice twarzy czy gestach, swoistych mierników emocji, wykorzystano kamerę, dzięki której na ekranie widać powiększony obraz tego, co dzieje się na żywo. W założeniu powinno to dawać szansę na głębszą refleksję, nawet analizę, jednak nie do końca tak się dzieje. Pojawia się tu bowiem kluczowe pytanie: czy w ogóle mamy co analizować? Czy tak dogodne warunki skupiające uwagę na interakcji pomiędzy postaciami wykorzystano w takim stopniu, w jakim należało to zrobić?

Oglądając spektakl, można odnieść wrażenie, że gdzieś już o takiej historii słyszeliśmy lub ją widzieliśmy. Mogliśmy o niej również przeczytać. Ciężko mi było pozbyć się wrażenia, że ta opowieść jest żywcem wzięta z popularnych poradników, których autorzy roszczą sobie prawo do analizy relacji oraz postaw osób zaangażowanych w związek. Przypomina również rzekomo oparte na faktach historie przekazywane w poczytnych i wzbudzających ekscytację artykułach o problemach w życiu różnych par. Nie muszę chyba wspominać, że większość z nich zasługuje na miano czytadeł i z pewnością nie powinna być brana jako poważne źródło wiedzy wspomagające rozwiązywanie konfliktów czy dokonywanie właściwych wyborów. To treści bazujące na pewnych schematach i stereotypach, które wykrzywiają obraz rzeczywistości, nas samych i innych.

W dużym stopniu na tym właśnie opiera się cały spektakl - na schematach. Każdą z postaci tego dramatu moglibyśmy jakoś scharakteryzować - bez większej refleksji czy pochylenia nad problemami, których dotyka sztuka. Od razu wydajemy osąd: zły mężczyzna i pokrzywdzone kobiety. Oczywiście karierowiczów i manipulantów do kategorii "złych" jesteśmy zmuszeni w jakimś sensie zaliczyć. Nie możemy też uniknąć współczucia żywionego do partnerek mężczyzny, w których widzimy ofiary jego nikczemnych i niecnych zabiegów. Przecież pod przykrywką chęci wyjaśnienia zaszłości, pozornie pokornego wzięcia na siebie odpowiedzialności za to, co się stało, każda z kobiet, uczestnicząc w tym specyficznym show, ma zostać ponownie wykorzystana. Mężczyzna jest jednak w swojej nikczemności bardzo nieporadny, wręcz głupi. Kiedy oglądamy te momenty, kiedy jego naiwność wychodzi na jaw, cieszymy się z fiaska, jakie w konsekwencji ponosi. Mamy nadzieję, że w końcu wymierzona mu zostanie sprawiedliwość.

Trudno uniknąć tego rodzaju reakcji, kiedy rzeczywiście brakuje nam tzw. okoliczności łagodzących. Ani w mimice, ani w gestach, ani słowach głównego bohatera, nie zauważamy choćby cienia skruchy czy czegokolwiek, co spowodowałoby wątpliwości, czy aby na pewno rzeczy zawsze są tak czarno-białe, jak nam się wydaje.  A w gruncie rzeczy przecież moglibyśmy się nad tym zastanawiać, pewnie nawet powinniśmy. Te wspomniane wcześniej kameralne warunki wcale nie stały się w tym wypadku idealnym tłem dla pokazania pewnego rodzaju "rozgrywek" pomiędzy bohaterami. Oko kamery, która niektóre cechy mogłaby uwypuklić i która zapewne do tego miała posłużyć, nie wychwytuje niczego więcej aniżeli to, co ująć można w ramach określonego schematu. Aktorzy bowiem nie wychodzą poza określony sposób przedstawiania swoich bohaterów. Są w tym nawet nieco przerysowani.

Zabrakło gdzieś subtelnego gestu, przelotnego spojrzenia będącego dla widza sugestią, że może daną sytuację rozbić na czynniki pierwsze, co umożliwiłoby spojrzenie na nią z zupełnie innej perspektywy. Nawet tam, gdzie aktorzy usiłują nadać swoim bohaterom cechy, których na pierwszy rzut oka nie widać, zaraz pojawia się kolejny schemat. Można więc odnieść wrażenie, że ta chęć nadania roli innego wymiaru gdzieś się tliła, co widać najlepiej w przypadku Marii Bruni wcielającej się w Sam. Potencjał nie został jednak do końca wykorzystany i chociaż można winą za to obarczać wiele czynników, warto pamiętać, że twórcy spektaklu zawsze mają możliwość kreacji, a proces przygotowań jako taki zakłada, że odkrywa się wciąż nowe pokłady możliwości tkwiące w dramacie. Jakkolwiek na początku nie wydawał się on może nawet ograniczający.

Spektakl upraszcza i nakierowuje na konkretną interpretację tej historii. Z jednej strony zdaje się, że inaczej nie możemy oceniać sytuacji rozgrywających się na scenie, a z drugiej okazuje się jednak, że gdzieś między wierszami coś nam umyka. Niekoniecznie w wyniku braku czujności.

Justyna Żarczyńska

  • Kilka dziewczyn
  • reż. Piotr Kruszczyński
  • Teatr Nowy
  • premiera: 17.02

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2023