Republika marzeń dowodzi, że powtarzane od dawna opinie o nieprzekładalności tej prozy na język teatru czy filmu były znacznie przesadzone. To fakt, że metaforyczne, niemal poetyckie teksty Schulza w większości mają charakter opisowy, nie projektując wyrazistej akcji, i nie ma w nich zbyt wielu dialogów. Pracującym z poznańskim zespołem tancerek i tancerzy reżyserowi i choreografce nie przeszkodziło to jednak w stworzeniu intrygującej, przesyconej charakterystyczną atmosferą, scenicznej wersji uniwersum zamieszkanego przez ludzi, manekiny, ptaki, karaczany i wielu innych nie-ludzi. Ten wszechświat, pierwotnie wykreowany przez wizyjną narrację i nośne metafory, na scenie materializuje się przede wszystkim za pomocą oryginalnego, wymownego ruchu. Efekt jest ciekawy - taniec okazał się medium zdolnym oddać wyjątkowość literatury Brunona Schulza, będąc środkiem wobec niej równorzędnym. Jedyny problem, jaki mam z tą Republiką, wynika z wrażenia, że jej realizatorzy nie próbują nawet wniknąć pod powierzchnię antykwarycznych obrazów, które powołują na scenie, i ich zaktualizować.
Pisząc scenariusz swojego spektaklu, Gorzkowski wybrał drogę podobną do tej, którą wskazał Jerzy Has filmem Sanatorium pod klepsydrą, gdzie prezentacja zdarzeń inicjowana jest spotkaniem Józefa z ojcem w "sanatorium" prowadzonym przez doktora Gotarda, choć uniknął trupiego oddechu. Pracujący z PTT reżyser nie dążył także do stworzenia spójnej narracji - korzystając z teatralnej umowności, pozwolił performerkom i performerom wywoływać obrazy i postacie tworzące kolejne sceny, luźno zestawiając motywy i bohaterów z różnych opowiadań drohobyckiego pisarza. Poznański spektakl ma strukturę samowystarczalnych sekwencji, niezależnych jak nanizane na nitkę koraliki tworzące naszyjnik. Brak spójnej fabuły wynagradzany jest - celnie stylizowaną i niezwykle konsekwentną - pracą sześciu tancerek i sześciu tancerzy, ekspresywnie tworzących odrealnione obrazy sceniczne. Najwyższy poziom indywidualnych umiejętności wykonawców w połączeniu z koncepcją choreograficzną Pasińskiej kreuje unikatowy świat surrealistycznych osobliwości.
Gorzkowski, pracujący z poznańskim zespołem po raz czwarty w ciągu ostatnich sześciu lat, nie szukał u Schulza ani aktualności, ani egzotycznego folkloru, ani atmosfery żydowskich miasteczek, ani znamion tego, co na zawsze stracone. W jego spektaklu najważniejsza jest niezwykłość formy: taneczny ruch idzie w parze z narracyjnymi wprowadzeniami albo dialogami, pozwalając tancerkom i tancerzom prezentować dziwaczne, niesamowite byty oraz zdarzenia. Wszystko to ma szansę urozmaicać, wzbogacać i ożywić znany nam świat, samą swoją obecnością pobudzając wrażliwość i wyobraźnię widzów. Jednak - choć przedstawiona w Republice marzeń rzeczywistość jawi się jako "bizarna" (jak w tytule zbioru opowiadań Olgi Tokarczuk) - nie pozostawia w widzach drzazgi niepokoju. Wydaje mi się, że wyestetyzowane sceniczne działania, obrazy i sytuacje - chociaż z pewnością zdolne są zachwycić teatralną publiczność - nie wystarczą, by lepiej i pełniej zrozumieć świat: ani ten, który przeminął, ani ten, w którym żyjemy. Domyślam się, że Gorzkowski i Pasińska postawili sobie inne zadanie, które wskazali wykorzystanym w spektaklu cytatem. W sekwencji nawiązującej do opowiadań Manekiny oraz Traktat o manekinach albo wtóra księga rodzaju ze Sklepów cynamonowych wypowiedziane zostaje zdanie: "Gdybym, odrzucając respekt przed Stwórcą, chciał się zabawić w krytykę stworzenia, wołałbym: - mniej treści, więcej formy!". Jeśli rzeczywiście podobne założenie towarzyszyło twórcom poznańskiego spektaklu, odnieśli sukces.
W tej samej scenie grający akurat Józefa Dominik Kupka (w kolejnych odsłonach artyści zmieniają się w tej roli) dopowiada: "Chcemy stworzyć po raz wtóry człowieka, na obraz i podobieństwo manekina". W teatrze taka wypowiedź jawi się jako autotematyczna, objaśniając zamiar realizatorów. Zarówno manifest o wyższości estetyki nad treścią, jak i dążenie do zastąpienia człowieka przez manekina, nawet jeśli wypowiadane ironicznie, w przestrzeni sztuki zyskują szczególne znaczenie. Deklaracja niższości człowieka może sugerować ograniczenie indywidualnej ekspresji wykonawców. Jednak Republika marzeń, mimo że forma jest tu podstawowym nośnikiem treści, nie uprzedmiotawia tancerek i tancerzy, których ekspresja - choć poddana rygorowi zaplanowanej przez Pasińską choreografii - wzbogacana jest przez indywidualne, jednostkowe cechy zaangażowanych artystek i artystów.
Tancerki i tancerze PTT przyzwyczaili już publiczność, że potrafią wykorzystywać w swoich spektaklach nie tylko ciało, ale też słowo. Różnorodność, nieobciążonych nauką w akademiach teatralnych, stylów ich mówienia, a także obecność obcych akcentów stanowią wartość dodaną Republiki marzeń. Postać pielęgniarki, kreowana przez filigranową Momoko Den, zapada w pamięć właśnie za sprawą jej niecodziennego akcentu i przepięknego, odrealnionego, płynnego tańca. Rozmowa, którą prowadzi z Józefem zaraz po jego przybyciu do "sanatorium" doktora Gotarda (Dominik Kupka), wywarła na mnie niesamowite wrażenie. To pierwszy sygnał, że bohater nie znalazł się w zwykłym ośrodku leczniczym. Dopiero po chwili doktor rzeczowo tłumaczy zasadę ingerencji w czas, które sprawiają, że osoby, które w świecie realnym uznane są za martwe, pod jego opieką mają się nie najgorzej. Wywołany przez Józefa ojciec pojawia się natychmiast, a obsadzenie w tej roli Jerzego Kaźmierczaka, który wykonuje dziwne, niezbyt czytelne gesty, sugeruje, że różnica wieku pomiędzy mężczyznami została zniwelowana. Odtąd Józef, kreowany przez różnych aktorów i aktorki, prowadzi publiczność przez kalejdoskop swojej pamięci i wyobraźni: jeden gest, impuls czy słowo wystarczą, by wprowadzić nowe postaci, sytuacje, zdarzenia.
Bohater, głosami kolejnych artystek i artystów, przejmuje rolę literackiego narratora, prezentując niezwykłe postaci w stylizowanych na lata 30., czarno-białych, rzadziej szarych, kostiumach: matkę (Julia Hałka), fascynującą ojca służącą - Adelę (Aleksandra Kuś), kreowane zbiorowo ptaki i karaluchy, Doda (Bartosz Dopytalski), stereotypowo męskich strażaków, Biankę, która z wysiłkiem cedzi, że była kiedyś chłopcem (Evelyn Blue), rewelacyjnie poruszające się kukły manekinów, Edzia, którego nogi wyglądają, jakby miały "za wiele przegubów" (Kacper Bożek) czy - fenomenalnie poruszającą się na wietrze - ciotkę Perazję (Sandra Szatan). Każda z tych ról czymś zachwyca. Nie przeszkadza im czasem nadto formalny, a nawet szkolny (gdy kilka razy wywoływana jest matka) sposób prowadzenia narracji, stwarzającej kolejnych uczestników i uczestniczki prezentacji. Nawiązanie do opowiadania Wiosna szczególnie boleśnie spłyca potencjał wyjściowego tekstu stereotypowym rozerotyzowaniem, jednak poza tym twórcy Republiki marzeń niemal nie wybierali drogi na skróty, skutecznie unikając łatwych do przewidzenia rozwiązań. Scenografia kreowana jest głównie światłem, a nawiązania do kultury żydowskiej pozostają nieoczywiste, ograniczone głównie do wykorzystania współczesnego amerykańskiego jazzu inspirowanego muzyką klezmerską, m.in. Johna Zorna. Spektakl Gorzkowskiego i Pasińskiej to pełna uroku i siły witalnej klimatyczna produkcja, która powinna zainteresować nie tylko miłośników twórczości Schulza i pasjonatów tańca. Lekka, łatwa i przyjemna - może nawet zbyt lekka i nadto przyjemna - Republika marzeń jawi się jak pewniak na udany teatralny wieczór, niewymagający szczególnych zobowiązań.
Piotr Dobrowolski
- Republika marzeń
- reż. Igor Gorzkowski
- chor. Iwona Pasińska
- Polski Teatr Tańca
- premiera: 16.11
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2024