Przed północą wychodzę z "Hamleta" i spiesząc na nocny autobus mijam po drodze rodzinę Ukraińców, tak jak i ja podnieconych spektaklem. Trochę im zazdroszczę tego, że są razem i będą mogli jeszcze tej nocy porozmawiać o przedstawieniu. Wszystkie własne interakcje z Ukraińcami wspominam świetnie - te doświadczenia są jakby zupełnym odwróceniem ksenofobicznych wyobrażeń Polaków o tym narodzie. Zwykle Ukraińcy po prostu wypadają lepiej na tle moich rodaków. W tym kontekście bardzo mnie zawsze dziwi to, jak Polacy nieudolnie próbują leczyć kompleksy kosztem "biedniejszych" sąsiadów ze wschodu. A mogliby się od nich przecież wiele dowiedzieć, rezygnując po drodze z fikcji monoetnicznej "Polski dla Polaków".
Dlatego obsadzenie w roli Hamleta ukraińskiego aktora Romana Łuckiego przyjąłem z westchnieniem ulgi i poczuciem odzyskanej choć na krótko harmonii normalności, w której ci obcy stają się nam trochę bliżsi. Miast pełnić ciągle te same role źle opłacanych pracowników, zostają również partnerami w polskiej kulturze. A w tej przecież zwykle nie uczestniczą - choćby z tego powodu, że nie widzą w niej miejsca dla siebie. Ukłonem w ich stronę jest wprowadzenie języka rosyjskiego i ukraińskiego obok polskiego do przedstawienia. Ten zabieg sprawia też, że królewsko-książece zatargi i intrygi z "Hamleta" nabierają dodatkowego ciężaru - bo przypominamy sobie, jak multietniczny był świat europejskich dworów, do których odniósł się Szekspir. Język w tej wersji jest zresztą zazwyczaj dość daleki od oryginału (tu: w gładkosłownym przekładzie Barańczaka) i mocno uwspółcześniony. Zwiększa to tym bardziej efekt nieprzystawalności poetyckich cytatów z "HamletMaszyny" H. Müllera.
Wybierz wersję
Wielojęzyczna adaptacja, w której Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowski symbolicznie podejmują dialog z Ukraińcami, jest bezbłędna jako logiczna realizacja pomysłu dramaturgicznego na ogranie pozornie zbyt długiej tragedii, której obfitość wynika z konwencji pisania sztuk. Szekspir wyjścia nie miał - wszystkie sceny musiał zaplanować tak, aby rozgrywały się jedna po drugiej. A przecież to sztuczna konstrukcja, przypominająca budową narrację abstrakcyjną. Dopiero odbiorca miał z tej serii zdarzeń ułożyć całość czasowo-przestrzenną. Jedynie widzowie teatralni i filmowi czy czytelnicy książek mają możliwość śledzenia wszystkich wydarzeń. W rzeczywistości, jeśli skusiłaby ich obserwacja na żywo jakiejś zbiorowości ludzkiej, to nawet gdyby mieli doskonałe narzędzia do inwigilacji, nie mogliby podołać natłokowi potencjalnie dostępnych danych i musieliby dokonywać selekcji.
To, jak przeżycie wydarzeń halmetowych z ich środka mogłoby wyglądać, ironicznie pokazał już Tom Stoppard w filmie "Rosenkrantz i Guildenstern nie żyją" (1990), w którym mamy bardzo ograniczoną wiedzę o świecie, zbliżoną do wiedzy tytułowych bohaterów, nie zdających sobie sprawy, w jak zawikłaną i niebezpieczną awanturę zostali wplątani. To z ich zawężonej perspektywy zastanawiamy się, co tu się właśnie wyprawia.
Dowolność i fragmentaryczność
Również u Kleczewskiej i Chotkowskiego musimy przez większość czasu dokonywać trudnych wyborów. Ta konieczność dość szybko drażni, bo symultanicznie rozgrywające się sceny płynnie zmieniają lokacje, przez co trzeba być stale czujnym i zmieniać miejsca. Widzowie w "Hamlecie" chodzą więc po jednym z budynków Starej Rzeźni, podążając na przykład za konkretnymi bohaterami, bądź siedząc w jednej z dwóch sali, przełączając kanały i "podsłuchując" poszczególne plany akcji. Można wybierać z całej skali sposobów uczestniczenia w "Hamlecie" - prawie że zignorować obrazy i potraktować go jako wręcz interaktywne słuchowisko albo z uporem chodzić za ulubionymi aktorami bądź postaciami (w zasadzie ten kierunek nie jest ani do końca możliwy, ani wart podjęcia).
Trudność odbioru zwiększa też to, że człowiek staje się częścią mobilnego tłumu, drepcząc w ciżbie ludzkiej, doświadczając popychania i przydeptywania przez innych. Co jest jednak najbardziej frustrujące, to niemożność widzenia wszystkiego tak dobrze, jak w przypadku, gdy zajmujemy miejsce nam przeznaczone w sali teatralnej. Bo jeśli nie dość szybko zajmiemy dobre miejsce w danej lokacji, to nie zobaczymy zbyt wiele zza pleców co wyższych osób.
Zachowaniami widzów tylko częściowo steruje dramaturgia założona przez twórców. Można powiedzieć, że obserwowanie ich jest prawie tak ciekawe, jak śledzenie samego przedstawienia. Są tu nerwusy, które przez cały czas trwania spektaklu biegają po dwóch salach z lekkim wytrzeszczem oczu. Są niecierpliwcy, którzy stale przełączają kanały niczym znudzeni widzowie telewizyjni, uprawiający zapping w jego audialnej formie - co dobrze widać po tym, jak zmienia się kolor na ich słuchawkach. Są plotkarze, którzy zachowują się tak, jakby przyjście na "Hamleta" było pretekstem do spotkania znajomych i poprowadzenia z nimi niezobowiązującej rozmowy w stylu "A co tam u ciebie, Helu?". Są wreszcie i jednostki wyalienowane, które siedzą nieruchomo w kącie sali i niezauważeni przez innych śledzą całość. Trochę irytują ci, którzy odnaleźli się w tej niekanonicznej formie przedstawienia tak, jakby pomylili ją z sytuacją koncertową i kręcą filmiki na swoich smartfonach. Są i dziwacy, co podjadają winogrona ze scenografii i robią różne inne, dziwne rzeczy. Do tych oczywiście najlepiej nie podchodzić.
Silna sztuka
Panujące na zewnątrz upały i czas początku czerwca będący już przedsmakiem wakacji, zaciążyły na tych różnych, nieoczekiwanych zachowaniach. Z tego wszystkiego można przypomnieć sobie też, że w czasach Szekspira do teatru nie szło się jak do świątyni, a po rozrywkę. Publiczność nie siedziała też w pełnej szacunku ciszy, bo na takie reguły gry trzeba było jeszcze trochę poczekać. Nie wiem czy Kleczewska i Chotkowski założyli to, z jak bardzo zdekoncentrowanymi widzami będą mieli do czynienia. Ich "Hamlet" ewidentnie oddaje niezdolność współczesnego odbiorcy do dłuższego skupienia uwagi. Myślę też, że pora premiery sprawiła, iż wiele osób potraktowało przedstawienie jako "zajawkę", przedsmak nadchodzących, letnich imprez kulturalno-alkoholowych.
Trochę zafascynowało mnie to, jak na tle tego chaosu aktorzy zupełnie nie reagowali na widzów, odgrywając sceny z zupełną obojętnością względem "przeszkadzających" im osób, o które co i rusz się potykali. Doskonała obsada, złożona z osób odgrywających typy i temperamenty do siebie niepasujące, pochodzące jakby z różnych możliwych interpretacji "Hamleta", jest na tle ekscentrycznych i dezorientujących rozwiązań czymś, co na pewno wybroni to przedstawienie u osób oczekujących od teatru przede wszystkim intensywnych spotkań z aktorami. Na przekór przemieszczaniu się po miejscu akcji i poczuciu w nim zagubienia, te spotkania stają się w wersji interaktywnej jeszcze bardziej bezpośrednie i mocne. Chciałoby się wręcz powiedzieć: "Silna sztuka!".
Marek S. Bochniarz
- "Hamlet"
- reż. Maja Kleczewska
- Teatr Polski w Poznaniu / Stara Rzeźnia
- premiera: 7.06
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2019