Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Z nurtem albo z ogonem

Radość z tańca może czerpać każdy. Bez względu na wiek i umiejętności. Im jestem starsza, tym bardziej przekonana, że tańczyć może każdy. I wcale nie zawstydzają mnie wizyty w teatrach, które wykorzystują ruch jako podstawowy środek wyrazu. Bo zazwyczaj przyglądam się tylko efektom pracy profesjonalistów. Coraz częściej jednak stoję przed wyzwaniem... i np. razem z artystami na scenie merdam ogonkiem! W czasie V Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Tańca "Granice natury - granice kultury" zobaczyłam tylko dwa spektakle: "Ophélie" (polska premiera) zespołu Propagande C oraz "Mój ogon i ja" kolektywu Holobiont. Żałuję, że nie więcej.

. - grafika artykułu
"Ofelia", fot. Andrzej Grabowski

Po "Hamleta", chyba najbardziej znane dzieło Szekspira, sięgają wszyscy. Bo motywami miłości, szaleństwa czy zemsty można sprawnie żonglować. Oczywiście wymaga to ćwiczeń. Ale tych kilka stuleci - bo w końcu Szekspir napisał tę tragedię na przełomie XVI i XVII wieku, chyba wystarczy?

Punktem wyjścia dla Marzeny Krzemińskiej, współzarządzającej bretońską grupą Propagande C i autorki choreografii do prezentowanej na festiwalu "Ophélie" są portrety głównych bohaterów dramatu: Ofelii i Hamleta (w tej właśnie kolejności). Artystka - słyszymy jej głos w tle, zanim pojawi się na scenie - opowiada widzom pokrótce ich historię. Brak wiary w publikę? Nie sądzę. Był to świetny wstęp do "części właściwej" spektaklu. Ale jeżeli ktoś zapomniał - kto kogo zabił i dlaczego, tym lepiej, że o tym pomyślała.

A było to (w wersji Szekspira) tak: Ofelia jest córką Poloniusza, dworzanina króla Danii. To postać romantyczna i tragiczna, znana z wielkiej miłości do Hamleta. Po tym, jak dowiaduje się, że jej ojciec nie żyje, a ukochanego porwano, popada w obłęd. Umiera, tonąc w rzece. Przypuszcza się, że było to samobójstwo. Hamlet z kolei jest spadkobiercą tronu duńskiego, synem króla zamordowanego przez własnego brata. Jego matka wychodzi za mąż za stryja Hamleta. A duch ojca prosi królewicza, żeby pomścił jego śmierć i zhańbienie żony. Hamlet odrzuca Ofelię, co oczywiście jest też bardzo ważne.

Krzemińska nie przekreśla oryginalnej wersji. Nie o to chodzi. W dobie walki człowieka o siebie zwraca wyłącznie uwagę na to, że historia ta wcale nie musiała się tak potoczyć. Że gdyby dziś wśród nas żyli Hamlet i Ofelia, być może byliby zupełnie innymi ludźmi. Choreografka dyskutuje z tym, jak widzimy (dosłownie) bohaterkę. Dlaczego zawsze ma długie włosy, jest wiotka i ma bladą cerę. Porusza się przy tym jak w transie, a w tle, na rzutniku wyświetlony jest chyba najbardziej znany portret Ofelii. Dzieło Johna Everetta Millais'a z końca XIX wieku,  przypominające te wczesnorenesansowe, stanowi mieszankę realizmu i symbolizmu. Badamy ten obraz za pomocą kamery, zbliżamy się do kwiatów... A w tle jest muzyka, również z tamtej epoki.

Wyraźnie odcięta od pierwszej była scena druga, w której tancerka (sama Krzemińska) daje się porwać falom. Która walczy (albo raczej tańczy) z żywiołem. Choreografka pojawia się na dwóch planach - żywym, oraz na ekranie, zupełnie przemoczona, w tym samym kostiumie (codzienne, dzisiejsze ubranie), co na scenie, lecz stąpająca po najprawdziwszym nadmorskim piasku. Z tej walki wychodzi jednak cało. Zmęczona, ale wygrana. Pewna siebie. Kolejno

Krzemińska rozprawia się również z szaleństwem Ofelii. Manifestem jest rockowy kawałek, który sama wykonuje. Numer energetyczny, uwalniający. Taki, do którego chciałoby się dołączyć. I myślę, że nie byłabym jedyna. W ruchach tancerki nie było powtarzalności ani szorstkości. Była uważność na to, co czuje, słyszy, widzi. Uważność skierowana do wnętrza. Twórczyni w trybie "self care" pokazała jak można wiele łączyć. Moją uwagę zwróciło zestawienie przeszłości z przyszłością - nie tylko w tańcu (nawiązania do klasyki), ale też w nowej, innej historii.  Z kryzysem dominujących wyobrażeń na temat kobiet nie trzeba długo w tej wersji rozmawiać, nic wyjaśniać. Bo pozadramatyczna emancypacja nie zawiodła. Wszechobecny feminizm też.

Podobnego klucza Krzemińska użyła, konstruując postać Hamleta. Młodego człowieka, który tak jak Ofelia podjął na naszych oczach próbę walki ze swoim przeznaczeniem. Z męskością, wojowniczą pasją. Tym samym świetnie zadbała o inkluzywność dramatu, eliminując wspomnianą   (staroświecką) samczość. Jej Hamlet nie czerpie z wzorca (ojca) antropocentrycznej męskości. Choreografka zaprasza na scenę człowieka przeżywającego kryzys tożsamościowy. Hamlet walczy z naturą - tą ludzką też. Ofelia przedziera się przez fale, on przez las. Wiatr mu nie pomaga. Bohater upada, wstaje... I jest w tym prawdziwy. Hamlet w wersji Krzemińskiej to typ wrażliwca, pisze i dzieli się tym, co czuje. Jego pośpiech udziela się widzom, część może czuć niepokój. Ale czy właśnie tak nie wygląda po wielokroć rozmowa z samym sobą? Pierwsza, druga, kolejna. Ale przede wszystkim ta, po której kręcimy piruety, bo w końcu wiemy czego chcemy albo chociaż potrafimy wyliczyć to, co z pewnością nam nie służy?  Pytania stawiane przez twórców ikonicznym dziełom - właśnie takim jak "Hamlet", są tak naprawdę pytaniami stawianymi każdemu z nas.

"Ofelia" Krzemińskiej nie zaskakuje (to nie zarzut), lecz przypomina, że pomimo tego, że jesteśmy spadkobiercami różnych klisz i oczekiwań, to jest w tym bagażu też miejsce i dla na nas samych. I ono jest najważniejsze.

Wypada czy nie?

Żywioł zawładnął także Małym Studiem PTT w sobotę podczas spektaklu "Mój ogon i ja" kolektywu Holobiont. Hanka Bylka-Kanecka razem z Aleksandrą Bożek-Muszyńską otrzymały w 2024 roku nagrodę ZAiKS-u w kategorii twórczości dla dzieci za choreografię właśnie do niego. I trudno dyskutować z tą decyzją, bo świetnie to sobie wymyśliły. Obie też pojawiły się na scenie. A towarzyszyła im, na równym poziomie zaangażowania w spektakl, Dana Chmielewska.

Miałam okazję rozmawiać kiedyś z Hanką Bylką-Kanecką, więc wiem, że "Mój ogon..." powstał z inspiracji praktykami somatycznymi. Wyjaśniła mi wtedy, że "to zbiór różnych praktyk pracy z ciałem, które są bardziej nastawione na proces i postrzeganie swojego ciała, tego jak je czujemy i widzimy w przestrzeni, w kontakcie ze światem, a nie tego, jak ono »obiektywnie« wygląda".

O czym opowiada "Mój ogon..."? O ewolucji. Brzmi poważnie. Ale poważnie wcale nie było. Artystki podeszły do tematu z humorem, i to jakim! Udowodniły też, że mali widzowie, żeby się śmiać do rozpuku, nie potrzebują mnóstwa zabawek czy głośnej muzyki. Bylka-Kanecka zaprosiła widzów do wspólnego merdania ogonkiem. Albo nawet dwoma, trzema... Nikogo jednak nie zmuszała do jego założenia (i uruchomienia), wybór należał do widza. Podczas sobotniego pokazu nie wszystkie dzieci skorzystały z tej okazji, ale dorośli (i to było piękne, bo na pewno wielu z nich/nas przełamało jakieś bariery) wcisnęli je na siebie i pomachali. W rytm muzyki albo i nie, po swojemu. Raczkując, biegając, podskakując! Ba, nawet się za nie ciągnęliśmy! Nikt nikomu niczego narzucał (grunt to bezpieczeństwo), więc każdy we własnym tempie zmieniał się w ogoniastego zwierzaka albo... pozostawał człowiekiem, pamiętającym, że choć jego własny ogon zanikł, to w pamięci wciąż go ma!

Mali widzowie bez problemu rozpoznawali zwierzęta, które pojawiały się na scenie. Odnajdywali się wśród prychania, gdakania i rybiego "cmokania". Nazywali te pełzające i syczące, latające i oczywiście szczekające. Te zamieszkujące morza czy oceany, ale też latające nad nami. A jaka radość była, kiedy na koniec spektaklu można było samemu zawyć...? To było niezwykle uwalniające, jak swego rodzaju terapia. Bo najważniejsze w tamtej chwili było dobrze się bawić, pozwolić odejść wszystkim złym myślom. Czuć się komfortowo, ze sobą i innymi. I chyba żaden z widzów nie czuł się nieswojo - chyba że dobrze to ukrywali? Mogłam to jednak oczywiście przeoczyć, bo sama zanurzyłam się całkowicie w tym nieskrępowanym niczym ruchu. Pewnie bardziej obok muzyki niż razem z nią, ale miałam do tego prawo. Gdyby nie maluszki wokół, zamknęłabym oczy i zanurkowała w to doświadczenie jeszcze głębiej.

O samych ogonach też warto wspomnieć. Bo nie zawsze - nawet jeśli spektakle są interaktywne, widzowie mogą założyć kostium! Kolokwialnie rzecz mówiąc - ten jeden element (część ciała) zrobił całą robotę. Potem rozpędza się wyobraźnia. Ogony różnych rozmiarów i kolorów (wszystkie miękkie i błyszczące) od samego początku leżały na scenie. Mali widzowie mogli się z nimi oswoić. Tancerki kolejno wprowadzały je do akcji. A potem każdy z ogonów żył (dzięki widzom) własnym życiem. Cóż to był za udany eksperyment! Takie zaspokajanie ciekawości - swojego ciała, nie tylko przez dzieci, jest i zdrowe, i ekscytujące. Mam nadzieję, że reszta stada, z którą spędziłam ten czas, myśli podobnie!

Monika Nawrocka-Leśnik

  • V Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca "Granice natury - granice kultury": "Ophélie" zespołu Propagande C oraz "Mój ogon i ja" kolektywu Holobiont we współpracy z Heike Kuhlmann, Adalisą Menghini i Ka Rustler
  • Polski Teatr Tańca

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025