Lata trzydzieste XX wieku. Bracia Smoke i Stack wracają z gangsterskiego Chicago na amerykańskie południe, by przekształcić stary tartak w juke jointa - knajpę dla czarnej społeczności wypełnioną bluesem, tańcem, hazardem i alkoholem. Zbierają więc najlepszych bluesowych muzyków z okolicy. Jednym z nich okazuje się młody Sammie Moore, utalentowany syn kaznodziei. I choć jeszcze o tym nie wie, to należy on do grupy wyjątkowych muzyków, rodzących się co jakiś czas w różnych kulturach, którzy mają moc skupiania wokół siebie i integrowania całych społeczności. Ta moc ma jednak też swoją mroczną stronę - czasem przyciąga bowiem demony. I właśnie one pojawiają się u wrót starego tartaku w trakcie wieczornej, inauguracyjnej imprezy.
Jednak zanim wraz z bohaterami dotrzemy do momentu, w którym białe monstra podejmą próbę kradzieży i zasymilowania muzyki stworzonej przez Afroamerykanów, minie grubo ponad godzina filmu. Cooglerowi bowiem nigdzie się nie spieszy, buduje tło społeczno-historyczne i szczegółowo charakteryzuje postacie, pozwalając widzowi zanurzyć się w toczącej się opowieści. Dzięki temu rasizm, prawa Jima Crowa, pola bawełny, wierzenia hoodoo, a zwłaszcza bluesowa muzyka nie są tylko rekwizytami, które mogłyby zostać łatwo zastąpione ich ekwiwalentami, gdyby fabuła została osadzona w innym czasie i miejscu.
Nie oznacza to, że reżyser jest zainteresowany tworzeniem spójnego dramatu historycznego ani nawet jakąkolwiek inną konsekwencją gatunkową. Zręcznie bowiem przeskakuje z quasi-gangsterskiego wprowadzenia do obyczaju, by pełną gębą wylądować w horrorze budzącym skojarzenia z "Od zmierzchu do świtu", a w międzyczasie zrobić jeszcze mały wypad w rejony musicalowe. I w tym swoim eklektyzmie "Grzesznicy" są jednocześnie filmem poważnym i zabawnym, współczesnym i historycznym, poruszającym i rozrywkowym, ambitnym i w całkiem niewybrednym guście.
W dwóch braci, Smoke'a i Stacka, wcielił się etatowy aktor filmów Cooglera (Adonis Johnson z "Creeda" i Killmonger z "Czarnej Pantery") Michael B. Jordan, który niuansuje obu odgrywanych przez siebie bohaterów na tyle dobrze, że trudno się pomylić co do tego, którego z nich widzimy akurat na ekranie. Sammiego zagrał debiutujący Miles Caton, chłopak obdarzony znakomitym głosem, który większość bluesowych kawałków wykonał i zaśpiewał samodzielnie. Miło było też zobaczyć na ekranie Delroya Lindo w roli starego harmonijkarza - dobrze wiedzieć, że wciąż żyje, pamiętam go bowiem jeszcze z "Krwi bohaterów" z 1989 roku, a już wtedy miał swoje lata.
Jest w "Grzesznikach" sporo drugoplanowych postaci o wyrazistej tożsamości, jest znakomita ścieżka dźwiękowa rozpięta między afroamerykańskim i irlandzkim folklorem a ciężkim metalem pojawiającym się w najostrzejszych scenach. Jest umiejętna zabawa kolorystyką i wizualne dopieszczenie. Jest jedna absolutnie magiczna scena, nieprzekładalna na żadne inne medium, w której muzycy i tancerze z różnych epok wirują w przekraczającym granice czasu i przestrzeni spektaklu. Jest pomysłowa i oryginalna opowieść o kulturowym dziedzictwie, która ściera się z fabularnym absurdem i szaleństwem. Jest nawet siedemnaście zakończeń, z czego przynajmniej połowa dobra (nie polecam opuszczać kinowej sali od razu po rozpoczęciu napisów końcowych).
W ogóle w "Grzesznikach" jest dużo wszystkiego i to jest okej. Poskładanie tylu niepasujących do siebie elementów w sensowną całość to bowiem nie lada sztuka, a zrobienie z tego wszystkiego bardzo dobrego filmu na wielu poziomach to już zupełnie imponująca sprawa. Coogler po zrealizowaniu kilku franczyzowych blockbusterów poszedł na swoje i póki co wychodzi to widzom na dobre. Jest takie zawołanie w środowisku bluesowych tancerzy, które pasuje jak ulał do mojego oczekiwania na kolejne projekty amerykańskiego reżysera: więcej bluesa!
Adam Horowski
- "Grzesznicy"
- reż. Ryan Coogler
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025