Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Orkiestra grała do końca

Chociaż pierwszy dzień festiwalu aż prosił się o nagłówek "Męskie Lanie", warunki pogodowe nazajutrz były o niebo (dosłownie) lepsze. Dzięki temu poznańska odsłona 16. edycji wydarzenia mogła należycie zaangażować fanów muzyki popularnej - od hip-hopu, poprzez elektronikę i funk, aż po popowe radiowki i (rzadsze) mocne rockowe brzmienia. A jednocześnie zaprezentować kierunek obrany przez organizatorów - świat bogatych aranżacji instrumentalnych i wokalnych, w którym gatunkowa wyrazistość ustępuje miejsca eklektycznym eksperymentom.

Łysy mężczyna przy mikrofonie, z gitarą na scenie. - grafika artykułu
Artur Rojek, fot. Piotr Tarasewicz

Pierwszego dnia teren festiwalowy prezentował się zdecydowanie posępniej niż przed rokiem - było szaro, chłodno, później nawet zimno. Brakowało olbrzymich głów tegorocznych orkiestrantów (ileż one przyciągały spojrzeń, ileż zdjęć przy nich zrobiono!), zabrakło przedzierającej się przez tłum orkiestry dętej. Nawet przy namiocie radia 357 było wszystkiego mniej. Mimo tego, że festiwalowicze praktycznie przez cały wieczór musieli mierzyć się z nieustępliwym żywiołem, muzycy, jak na pewnym słynnym okręcie, grali do końca, nawet wtedy, gdy przez namiot Żywca, będący ostatnim schronieniem przed wilgocią, przelewała się woda z trawą.

Przejdźmy jednak do meritum. Interesującym punktem programu był z pewnością występ Igora Herbuta, który, przy błogosławieństwie Danuty Grechuty odegrał wraz z zespołem najważniejsze utwory wielkiego polskiego muzyka. Oczywiście, że największe poruszenie wywołały "Dni, których jeszcze nie znamy". Ależ proszę państwa, z jakim entuzjazmem na "tada daba" Herbuta w "Niepewności" odpowiadał "Taba daba daba. Taba daba daba" tłumu!

Najjaśniejszym moim zdaniem punktem tego dnia był występ Artura Rojka - nie tylko ze względu na obycie sceniczne i kształt repertuaru artysty (oprócz przebojów ze "Składam się z ciągłych powtórzeń" oraz "Kundla" zagrał m.in. akustyczną wersję "Dla Ciebie" czy koncertową wariację na temat "Długości dźwięku samotności"), lecz również fakt, że kiedy grał około g. 20, to wszyscy byli już odowiednio rozgrzani, a jednocześnie jeszcze częścowo susi. Niska temperatura i wilgoć drenowały zebranych z energii, mimo największych starań Mroza, którego występowi towarzyszyła bogata scenografia znana z jego występów w formacie unplugged. Zapewniono bowiem jemu i jego orkiestrze pozbawiony czwartej ściany, skąpany w ciepłym świetle drewniany domek, nawiązujący swoim wyglądem do amerykańskich moteli lat 60. Fani mogli zazdrościć muzykowi słonecznego lata, bawiąc się przy kawałkach takich jak "Nic do stracenia, "Jak nie my, to kto" i oczywiście - "Supermoce". Wszystko to przy akompaniamencie chóru, który kierował kompozycję w stronę R&B i soulu, przywołując konotacje nie tylko z zadymionymi klubami odwiedzanymi przez jazzmanów, ale też filmami animowanymi spod szyldu Disneya. Warto dodać, że Mrozu zaskoczył, sięgając po "Nie stało się nic" z repertuaru Roberta Gawlińskiego i wyszło mu to naprawdę nieźle.

Późnym wieczorem miała zagrać Zamilska, ale ze względu na problemy techniczne zamilkła. Pozostając w obszarze żartów językowych - w przypadku headlinera, czyli Zalewskiego, trudno nie przywołać sentencji "nomen omen". Gdy, wokalista wszedł na scenę po g. 23, zalane było już wszystko. Żeby było śmieszniej - nieco wcześniej, gdy tłumy kuliły się pod płaszczami przeciwdeszczowymi, albo w namiocie Żywca, na wielkich ekranach po obu stronach sceny pojawiały się reklamy Aquanetu, niezamierzenie kierując oskarżenia w stronę dostawy wody. Było więc groteskowo i zabawnie. Krzysztof Zalewski nie występował sam, lecz w towarzystwie T. Love. Zarówno on, jak i Staszczyk odegrali swoje największe przeboje, często w duetach, wchodząc w interesujące interakcję, ze scenicznym towarzyszem.

Ci, którzy kupili bilety wyłącznie na jeden dzień męskiego grania, i był to dzień drugi - wygrali. Temperatura była znośna, chmury tylko pogroziły swoją czernią. Niektórzy ściągali kalosze, rozfoliowywali dziecięce wózki. Potężny punktem programu okazał się koncert Paktofoniki z live bandem. Fokus zaprezentował swoją wirtuozerię rapową, wykonując bardzo trudne do "nawinięcia" na żywo bez potknięć "Powierzchnie tnące", Rahim miał swoje 5 minut, rapując "W moich kręgach" nie na oryginalnym, sennym bicie z płyty, lecz na agresywnym "Lose Yourself" Eminema. Obaj raperzy zagrali najsłynniejsze kawałki Paktofoniki, takie jak "Jestem Bogiem" (jak to dobrze brzmi w anturażu żywych instrumentów!), "Chwile Ulotne", "Priorytety" czy "Ja to ja". Publika rapował zwrotki Maga - miała okazję wykazać się zwłaszcza w solowych "Nowinach". Raperzy moim zdaniem jednak mogli darować sobie "Rób co chcesz", ponieważ to chyba jedyny utwór zespołu, który przez swój seksizm (zwrotka Fo) strasznie się zestarzał. Niezręcznie było patrzeć na kobiety w sekcji smyczkowej zespołu, gdy Fokus knurzył w najlepsze. Koncert PFK zakończyło wspomnienie Joki ("404") oraz zapowiedź nadchodzącego krążka Pokahontaz.

Choć koncert Korteza dla części rozpalonej widowni był jak kubeł zimnej wody, nową energię w słuchaczy wlał projekt Mystic 30. Tajemniczo brzmiąca nazwa odnosi się do trzydziestolecia słynnej niezależnej wytwórni płytowej, której wybrani podpopieczni zawitali na scenie Męskiego Grania. Byli wśród nich Artur Andrus ze swoim legendarnym "Piłem w Spale, Spałem w Pile" (i to jak na razie tyle), Maria Peszek z "Sorry Polsko" i Sorry Boys z "Absolutnie", Spięty z "Blue" czy Czesław Mozil z "Ucieczką z wesołego miasteczka" i "Maszynką do ćwierkania" (cała publika ćwierkała). - "Poznań, Mystic dla mnie to jest powrót do kraju, w którym się urodziłem, dlatego dziękuję" - podziękował pięknie artysta. Nad całym widowiskiem (warte docenienia są wizualizacje upamiętniające muzyków, którzy odeszli) czuwał Tomasz Organek i jego zespół. I to właśnie Organek dał być może najmocniejszy pod względem rockowej ekspresji występ tego festiwalu, podpalając Mississippi zaraz po wizycie Grzegorza Turnaua na plażach Zanzibaru.

Energetycznym, elektrycznym i eklektycznym, godnym miana co-main eventu festiwalu, okazał się występ zespołu Łąki Łan. Nawet jeśli przy okazji rozlicznych festiwali kapela dosłownie wyskakuje z lodówki, wyraźnie jeszcze się nie przejadła. A nawet zyskała świeżość po odejściu "Paprodziada" i nadejściu "Wikukaraczy". Późna pora sprzyjała efektywnej grze świateł i kolorów, która była bardzo spójna z wizją zespołu oraz oczywiście ekstrawaganckimi, czarodziejsko-grzybowymi strojami jej członków. Kapela zaczęła od nowego, oświeconego, "Ona sama", kierując się w stronę najbardziej rozpoznawalnych kawałków, takich jak "Selawi" czy "Jammin".

Finałem wieczoru był oczywiście występ tegorocznej Męskie Granie Orkiestry. Tym razem na scenie wystąpiły Natalia Przybysz (nieco wcześniej, podczas koncertu solowego, pozdrowiła Poznań słowami "dzień dobry Wrocław"), wspomniany Igor Herbut, Błażej Król i Ralph Kamiński. Oprócz bisowanego "To bardzo ziemskie" mogliśmy usłyszeć m.in. "Beksę" w wykonaniu Kamińskiego (trudno określić, który lepiej radzi sobie na pograniczu tenoru i falsetu - Rojek czy on"), "Takie tango" Budki Suflera czy na "Na szczycie" Grubsona (moim zdaniem ludzie bawili się równie dobrze co na ubiegłorocznym oryginalnym wykonaniu utworu). Doskonale wypadły też "Telefony" z repertuaru Republiki, na co duży wpływ miała też sceniczna pozawerbalna gra muzyków oraz "Wiosna", czyli ukłon w stronę Organka, który i w tym roku był nieodłącznym składnikiem w przepisie na sukces Męskiego Grania.

Gdy na scenie głównej i Scenie Ż grały największe gwiazdy, na scenie Radia 357 występowali promowani artyści, którzy mogą jeszcze namieszać. Szczególnie do gustu przypadł mi raper Del-M, który pierwszego dnia musiał walczyć o rząd dusz z grającym naprzeciwko Miuoshem. Moim zdaniem zapewnił żywiołową i bezpretensjonalną alternatywę dla smętnych i nazbyt podniosłych kawałków muzyka z Katowic, a więc kibicuję.

Jacek Adamiec

  • Żywiec Męskie Granie 
  • 11-12.07
  • Park Cytadela

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025