Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Koszmar w butach

To nie do wiary, że w dniach, gdy Poznań był niekwestionowaną stolicą sztuki dla dziecka z powodu trwającego Biennale, w poznańskiej Arenie kilkaset dzieci i ich rodziców uraczono niestrawną mieszaniną kiczu i nierzetelności artystycznej.

Plakat widowiska "Kot w butach". Prod. Makroconcert - grafika artykułu
Plakat widowiska "Kot w butach". Prod. Makroconcert

Człowiek łatwo przyzwyczaja się do dobrego. Od lat wraz z moimi dziećmi oglądam spektakle poznańskiego Teatru Animacji, uczestniczę w przedsięwzięciach Centrum Sztuki Dziecka, bywam, zwłaszcza w okresie lata, na koncertach i warsztatach dla dzieci organizowanych przez Centrum Kultury Zamek. Uczestniczymy także w dziecięcych przedstawieniach Teatru Wielkiego, jeździmy na takie spektakle do Gniezna. Przywykłam więc do co najmniej dobrego poziomu wszelkich imprez dedykowanych dzieciom oraz do poważnego traktowania młodych widzów przez artystów. Oczywiście nie wszystko nam się jednakowo podoba, ale o żadnej z tych imprez nie powiedziałabym, że były czasem straconym, a już na pewno że mogły wręcz przynieść dziecku szkodę w jego poznawaniu świata sztuki. Tymczasem widowisko "Kot w butach", które zobaczyłam Arenie w miniony piątek, przeraziła mnie niczym zły sen.

Miłe złego początki

Zapowiadało się ciekawie. Sympatyczne plakaty informowały o wspaniałym spektaklu, a organizator (agencja Makroconcert) na swojej stronie internetowej zachęcał publiczność słowami: "Z okazji Dnia Dziecka zapraszamy wszystkie dzieci na rozśpiewane i roztańczone mega widowisko w polskiej wersji językowej! Piękna scenografia, orkiestra na żywo, mnóstwo humoru oraz nowe przygody
i postacie, o których jeszcze nigdy nie słyszeliśmy, a które z pewnością zachwycą naszych milusińskich!". Widzowie, których te pochwały skusiły, powoli zapełniali Arenę. W jej centralnym miejscu stała profesjonalnie wzniesiona scena, co prawda trochę mała, jak na tę olbrzymią halę, ale za to z barwną scenografią. Obok sceny zaimprowizowany orkiestron potwierdzał, iż usłyszymy muzykę na żywo. Do zajmowania miejsc przed rozpoczęciem spektaklu mobilizował publiczność znajomy dźwięk gongu. Potem trzy akty (bo na tyle części widowisko podzielono) z dwiema przerwami. Małym widzom mogło się wydawać, że oto znaleźli się w zaczarowanej krainie teatru. Niestety były to tylko pozory.

Im dalej tym... gorzej

Początek przedstawienia, jakże znajomy, to bajka samograjka z tekstem Jana Brzechwy, którą kilkadziesiąt lat temu rodzice mogli kupić dzieciom na płycie winylowej z piosenkami do muzyki Mieczysława Janicza. Jej tekst był wspaniały i twórcy spektaklu na początku trzymali się go dość wiernie. Wielka szkoda, że w drugiej i trzeciej części postanowiono zmasakrować oryginał dodając dodatkowe, zupełnie niezrozumiałe wątki, np. czarownicę na hulajnodze. Te nowe fragmenty napisane były niestety dużo gorzej niż pierwowzór. Szkoda także, że zrezygnowano z niektórych piosenek Janicza, zastępując je innymi melodiami. Niemiłosiernie wydłużono też całą bajkę. Momentami dłużyzny i monotonne rozmowy bohaterów zdawały się być uzasadnione wyłącznie względami technicznymi, np. przebieranką głównego bohatera.

Wykonanie spektaklu również pozostawiało wiele do życzenia, a chwilami zakrawało wręcz na parodię. W roli wydziedziczonego z młyna młynarczyka Janka wystąpiła kobieta, co siedzące obok mnie dzieci natychmiast z chichotem wyłapały. Wesołe zajączki zagrało dwóch dżentelmenów w sile wieku o posturach predystynujących ich raczej do odgrywania ról bardziej masywnych gatunków. Zakochana w Janku królewna stanowiła ucieleśnienie koszmaru, będącego skrzyżowaniem estetyki disneyowskich księżniczek i rozkapryszonych pannic z seriali typu "Nie ma jak hotel". Aktorka podkreślała zresztą te cechy swoim głosem, wydając z siebie piszczące wrzaski, dość niezrozumiałe dla obserwujących spektakl dzieci. Rodzice z kolei zastanawiali się, które części muzyczne to playback, a które półplayback - sprawa nie została rozstrzygnięta i niech taką pozostanie. Mimo wszystko był to najmniejszy problem w obliczu pseudodisneyowskich, tandetnych kostiumów dworu królewskiego. Swego rodzaju pokazem bezczelności był konkurs zagadek dla dzieci z widowni, który nie wciągnął ich do zabawy, a tylko wydłużył widowisko. Aż dwie przerwy nie były potrzebne - zmiana scenografii, której widzowie byli świadkami, była operacją nieskomplikowaną. Znudzone dzieci zajmowały się w przerwach głównie oglądaniem stoisk z gadżetami, na których - a jakże! - kupić można było związane ze spektaklem upominki, takie jak plastikowy miecz. Na dodatek po raz kolejny potwierdziło się, że Arena jest halą o ciekawej architekturze, ale warunki panujące wewnątrz nie spełniają już podstawowych standardów.

Wobec tej mizerii honoru przedstawienia nie mogły obronić nawet jego pewne plusy. Do nich zaliczyć można rolę Kota - jej wykonawczyni autentycznie angażowała się i dobrze odgrywała pełnego wdzięku, sprytnego zwierza. Ciekawy inscenizacyjnie był też pomysł przedstawienia olbrzyma-czarnoksiężnika i jego transformacji w lwa i węża, wykonywany przez trzech aktorów we fluoroscencyjnej, fioletowej poświacie. To jednak za mało, by wieczór z "Kotem w butach" uznać za udany.

Rachunek jest prosty

Zawsze uważałam, że jakakolwiek próba rodziców, by pokazać dzieciom świat kultury zasługuje na pochwałę. Nie zgadzałam się z opiniami, że zła rozrywka może być gorsza niż jej brak. Bo przecież lepiej pójść do Areny na "wielkie show" niż proponować dziecku tkwienie przed telewizorem, odwiedziny w centrum handlowym i multipleksie. Rodzicom (i dziadkom), którzy zaprowadzili dzieci w piątek do Areny, z pewnością taki cel przyświecał i odczuwam wielki smutek, że ich inwestycja okazała się marna. Z przykrością musiałam więc zmienić zdanie. Rozrywka dla dzieci może być szkodliwym oszustwem i oferować atrapy prawdziwych artystycznych przeżyć. Rozglądajmy się wokół, organizując dziecku czas i wybierajmy staranniej. Bilety na "Kota w butach" kosztowały 80, 100 i 120 złotych. Ceny biletów na wydarzenia Biennale Sztuki dla Dziecka mieściły się w przedziale 5-20 złotych. Bilety do Teatru Animacji kosztują 18 i 20 złotych, a dziecięce spektakle w Gnieźnie zobaczyć można za 15 złotych. Nie kupujmy więc, nomen omen, kota w worku. Dajmy dzieciom szansę na kontakt z tym, co dobre, mądre i piękne. Niech pokochają teatr, muzykę, książki. To z pewnością zaprocentuje w ich przyszłym życiu.

Katarzyna Kamińska

  • widowisko "Kot w butach"
  • 7.06, g.18.00
  • Hala Arena
  • produkcja: Makroconcert