Tysiące polskich fanów tego multikulturowego gatunku nie od dziś ceni twórczość żeńskiego duetu. Za polot, za pomysł, za prawdziwą kreatywność nie pozwalającą się nudzić słuchaczowi ani za pierwszym, ani za drugim razem. To chyba najcenniejsze, bo przeglądając dokonania światowej sceny muzyki etnicznej czy folkowej, łatwo można natrafić na muzykę, którą trudno nie postrzegać przez pryzmat ciekawostki. Nie tyle sezonowej, ale zwyczajnie odtwórczej, idealnej "na raz". Z pietyzmem pielęgnującej tradycję bez oglądania się na element zaskoczenia, tak cenny dla wymagającego słuchacza. Jak daleko Dagadanie od takiego podejścia, można było przekonać się w poniedziałkowy wieczór w Sali Wielkiej Centrum Kultury Zamek.
Z przyjaciółmi
Po ośmiu latach od głośnego debiutu, zespół powrócił na rynek albumem "Meridian 68", najbardziej folkowym z dotychczasowych ("Maleńka" i "List do Ciebie"). W przeciwieństwie do nich, na nowej płycie jazz i elektronika, wzmacniające siłę oddziaływania muzyki polskiej i ukraińskiej kultury, zeszły na jeszcze dalszy plan. Zostały przysłonięte bogatym, choć już dawno zapomnianym, dorobkiem muzyki ludowej z różnych regionów Polski. Jak się okazało, bardzo miłej dla ucha na nośniku fizycznym, jednak zdecydowanie ciekawszej w wykonaniu na żywo. Tym bardziej, że zarówno w nagraniowym studiu, jak i na scenie Gregorowicz, Vynnytska, Pospieszalski i Nazaruk pojawili się razem z przyjaciółmi nie tylko z Kurpiowszczyzny i Wielkopolski, ale z Węgier, dalekich Chin czy Mongolii.
Efekt okazał się zdumiewający. Muzyka współczesna znalazła realne porozumienie z tradycją, a Wschód Europy ze Wschodem Azji. Zdumiewający alikwotowy śpiew Hasibagena grającego na intrygującym instrumencie morin-khuuru przeplatał się ze swojską muzyką wielkopolskich dudziarzy, a rzewna wiolonczela Aiysa Songa z uroczymi melodiami typowymi dla Kresów Wschodnich. Momenty szczególnie poruszające, takie jak wykonanie "modlitwy" za ofiary Majdanu pt. "Pływe kacza po Tysyni" zostały zestawione z humorystycznymi wielogłosowymi śpiewami z dawnej Ukrainy. Wzmacniane sugestywnym dźwiękiem perkusjonaliów węgierskiego muzyka Péter Somosa, dodatkowo potęgowane przez skrzypce Mateusza Smoczyńskiego.
Między Częstochową a Pekinem
Co ciekawe, tego wieczoru najsłabszym ogniwem w zespole była... Daga Gregorowicz. Po półgodzinnym oczekiwaniu powoli niecierpliwiącej się publiczności weszła na scenę z częścią muzyków, by niepewnie rozpocząć koncert arytmicznymi efektami nałożonymi na stopniowo nawarstwiający się wokal. Te elektroniczne eksperymenty musiały dać się we znaki Bartoszowi Nazarukowi, który jednak dzielnie pilnował perkusyjnego tempa.
Liderka Dagadany zdawała się być trochę zagubiona, bo kiedy Dana z luzem i uśmiechem barwnie zapowiadała poszczególne utwory, grając z impetem na miniaturowych klawiszach, Daga potrafiła zaanonsować nie te, co trzeba. Dziwnie było to obserwować, choć reszta załogi rekompensowała te potknięcia z wielką nawiązką. Bo było nie tylko żywiołowo, głośno, przebojowo, smutno, ale i śmiesznie, ale przede wszystkim wyjątkowo spójnie. A to wielka sztuka, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że wszystkie te utwory powstały między Częstochową a Pekinem.
Sebastian Gabryel
- Dagadana z przyjaciółmi
- Centrum Kultury Zamek
- 5.09