Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Ich trzech i ona jedna

W ciągu blisko dwóch godzin występu legendarna amerykańska grupa Pixies wykonała w środę w Arenie ze trzydzieści utworów, w tym swoje największe hity. Jej jedyny koncert w Polsce był częścią trasy promującej najnowszą płytę "Head carrier".

. - grafika artykułu
Fot. Tomasz Nowak

Powroty na muzyczne sceny dawnych wielkich gwiazd, czy tzw. wykonawców kultowych, są w sposób oczywisty obciążone ryzykiem. Upływają wszak lata, zmienia się świat od czasu wcześniejszych wybitnych osiągnięć, pojawia się nowa publiczność - i nowi wykonawcy, nowe mody. I nawet jeśli te nowe gwiazdy garściami czerpią z dokonań powracających klasyków, nie usprawiedliwia to tych ostatnich, nie rozgrzesza ich, wobec oczekiwań publiczności.

Wobec takich wyzwań stanęła też legendarna amerykańska indie rockowa grupa Pixies. Najpierw, gdy po dekadzie niebytności powróciła na sceny, potem, gdy dopiero po kolejnych dziesięciu latach przedstawiła nową płytę, wreszcie teraz - zachowując proporcje - gdy po wydaniu kolejnego albumu dotarła, jakże oczekiwana, do Poznania.

Faktem jest, że skoro po powrocie do koncertowania, w 2004 roku, grupa płytę nagrała dopiero po dekadzie, to nie wisi nad nią pilna potrzeba czy opętańcza determinacja, by osiągnąć szczególny komercyjny sukces. Członkowie bostońskiej formacji doskonale wiedzą, jaki jest ich status oraz gdzie jest ich miejsce na muzycznej scenie - i potwierdził to też świetny środowy koncert w Arenie.

Fews

Najpierw wszakże - tak jak i podczas całej trasy koncertowej - na scenie poznańskiej Areny pojawił się amerykański kwartet Fews. Pojawił się, zgodnie z zapowiedziami organizatorów, o godz. 19.30 i zagrał, "przepisowy" dla supportow, półgodzinny set. Powiedzieć trzeba, że pod sceną była wtedy ledwie garstka słuchaczy. Zapewne niełatwo gra się w takich warunkach i może dlatego też początek występu Fews był nieco nerwowy, choć w ich postpunkowych piosenkach odnaleźć można było coś ciekawego, coś więcej niż echo dawnych mistrzów w rodzaju Pixies czy Sonic Youth. Im dalej, tym było zresztą ciekawiej i obsesyjnie transowe, a jednocześnie swoiście minimalistyczne utwory z szalenie ciekawymi partiami gitar, które zabrzmiały pod koniec występu, budziły prawdziwe uznanie.

You know my name

Tego wieczora wszyscy czekali jednak na inną amerykańską formację. Członkowie Pixies pojawili się na estradzie wraz z dźwiękiem płynącego z taśmy pamiętnego "You know my name" z repertuaru The Beatles. Ciekawy to wybór, pewnie nieprzypadkowy i znaczący. "You know my name" - a zatem "znasz moje imię", albo "wiesz kim jestem". Dalej popłynęły jeden za drugim dynamiczne utwory. Zresztą od początku pojawiały się w programie koncertu tematy z dawnych lat. A zabrzmiały w środę m.in. te najbardziej oczekiwane, w rodzaju "Monkey gone to heaven", "Where is my mind" czy "Debaser" i wiele, wiele innych.

Były to te słynne, krótkie Pixiesowskie pigułki muzyczne, zazwyczaj dwu-, trzyminutowe, wściekle dynamiczne i ujmująco melodyjne. Bo Pixies, absolutni klasycy niezależnego rocka, potwierdzili wszystkie swoje zalety, bezpretensjonalnie odwołując się do wielu stylów, tworząc z nich własny, autorski przekaz. Kto chciał, mógł usłyszeć w harmoniach wokalnych niemal echa zespołów w rodzaju The Mamas & The Papas, ale i bezpardonowy brud w stylu Velvet Underground, Stooges czy MC5, trochę prostych rockowych piosenek, ale i trochę noise'u, proste punkowe granie oraz kompozycje pełne połamanych rytmów i niełatwych melodii.

Dylematy?

Jak to z legendami, czy zespołami kultowymi, bywa, publiczność czekała przede wszystkim na wspomniane już wielkie znane tematy sprzed lat, artyści zaś przyjechali tu pokazać nam, że w ostatnim czasie nie próżnowali - i skoro nagrali nowy (bardzo udany przecież) album, to chcieli również, albo przede wszystkim, pokazać to, co nowe. Działają na muzycznych scenach już wystarczająco długo, by dać sobie radę z takimi dylematami. Nowe piosenki zostały zgrabnie pozaplatane wokół starszych - i były świetnie przyjmowane. Inna sprawa, że są wśród tych nowych takie, jak "Um chagga lagga", które koncertowo sprawdzają się znakomicie.

Oczywiście też, kilka wielkich hitów muzycy zostawili na koniec i wtedy cała publiczność rozkołysała się w rytm "Wave of mutilation" czy "Here comes your man". Wśród publiczności, która wypełniła Arenę, jak myślę mniej więcej w połowie, dominowali ci słuchacze, którzy pierwszych zachwytów muzyką Pixies doznawali pewnie w okolicach lat 1989 - 1991, kiedy zespół nagrywał swe najwybitniejsze płyty.

Oni i ona

Pixies to formacja, którą dowodzi, będąc najbardziej znaczącą postacią na scenie, Black Francis. To on śpiewa większość piosenek, on nadaje muzyczny ton. Nawet, gdy znaczną część koncertu w tym postpunkowym hałasie gra na gitarze akustycznej. Ale siłą Pixies była zawsze jego zespołowość, zresztą przecież nie jest przypadkiem, że trzej z jego czterech członków współpracują ze sobą nieprzerwanie (kiedy tylko grupa nie zawiesza działalności) od trzydziestu lat.

I też trudno byłoby przecenić rolę gitarzysty - jak to się kiedyś mówiło - prowadzącego, Joey'a Santiago, bo to on momentami nadaje wyrazistość i artystowski sznyt propozycji grupy. Swój znaczący wkład ma też siedzący za perkusją David Lovering. Zmienia się, jak doskonale wiedzą sympatycy, obsada tylko jednej pozycji w zespole: śpiewającej basistki. I choć (wiem, że to okrutne dla nowej członkini) nie da się zastąpić fantastycznej Kim Deal, która była w zespole do 2013 roku, to grająca i śpiewająca aktualnie w Pixies Paz Lenchantin prezentuje się bardzo dobrze - oczywiście również podczas koncertu, także wtedy, gdy trzeba było zaśpiewać.

Jakie więc było to zderzenie z legendą? Pewnie znajdą się tacy, którzy będą narzekać. Ja bardzo się cieszę, że posłuchałem Pixies na żywo - choć oczywiście wolałbym tego doznać ćwierć wieku temu, kiedy podobnie pewnie jak większość słuchaczy tego koncertu, zachwycałem się świeżością, bezpretensjonalnością i młodzieńczo-olśniewającym graniem bostończyków. Ale i dziś są dla mnie ważnym zespołem, grającym znakomite koncerty. Takie, jak ten poznański.

Tomasz Janas

  • Pixies, support: Fews
  • Arena
  • 16.11