Dziady w maju? Tak, to idealne okoliczności, by przeprowadzić widzów długim korytarzem i usadzić w wypełnionej po brzegi sali, pokazać im wędrówkę ze świata światła do cienia. Na zewnątrz rozpieszczało nas leniwe majowe słońce, do Zamku przyszliśmy już trochę, może za szybko, wyletnieni, tymczasem w środku spowija nas chłód i mrok. Zamykają za nami drzwi. Nie wiadomo, czy wyjdziemy stąd żywi dla świata.
W Dziadach Raczaka nie zawsze bowiem wiemy, kto żyw, a kto umarły. Każdy z aktorów wciela się to w ludzi, to w duchy - nie tylko Gustaw musi umrzeć, aby narodził się Konrad. Jedyne wyraźne granice między światami to te oddzielające widownię od sceny. Jest ona też zarazem osią, która dzieli widownię na pół - siedząc, widzimy przed sobą scenicznych bohaterów i zjawy, a w tle spowitą w cień drugą część publiczności. Scena jest zatem miejscem spotkania - gra toczy się bardzo blisko widza, na wyciągnięcie ręki - a zarazem oddziela nas i ich. Żywych i umarłych? Dla tych po drugiej stronie ten sam mechanizm sprawia, że do świata cieniów przynależymy my. A więc kto tu żyw, kto duch? Dla Raczaka nie ma to znaczenia, liczy się spotkanie.
A spotkań jest wiele, bo w niewielkiej przestrzeni mieści się czasem ośmioro aktorów - tłoczno tu niczym w zimnej wilgotnej celi, zaś miękkie światła i dym potęgują wrażenie chłodu. Wspólnota dwóch światów wynika nie tylko z niewielkiej przestrzeni, budują ją też śpiewane przez aktorów pieśni, choćby znana z Lawy Konwickiego Zemsta na wroga. Chór męskich głosów sprawia przejmujące wrażenie, zwłaszcza przy akompaniamencie rozstrojonego pianina, które rozbrzmiewa nie tylko uderzeniami w klawisze, ale też w pudło.
Nie zabrakło głosów żeńskich. Helena Ganjalyan wciela się to w niewinną Zosię, to w diabła, zawsze z szaleństwem wypisanym w oczach. Jeszcze bardziej obłąkane zdają się postaci odgrywane przez Małgorzatę Walas-Antoniello - występuje ona w roli guślarki, łączniczki między żywymi i duchami, a zarazem, przekraczając granice sceny i zwracając się bezpośrednio do publiczności, bohaterami i widownią. Walas-Antoniello to także Pani Rollisonowa - cierpienie matki przeradza się u niej w obłęd ślepej staruszki, bardziej komiczny niż straszny. Humor jest tu istotny, bo odziera nieco z patosu bohaterów ogarniętych romantycznym szaleństwem - ten potencjał kryje się zresztą w tekście Mickiewicza, wystarczy wydobyć z niego takie wyjątki, jak diabeł rozczulający się nad duszami: "Nieraz ogonem, ach! ach! - łzy sobie ocieram" czy narzekania pyszałkowatego Senatora: "Wpuszczać mi na kark babę, gdy ja kawę piję".
Raczak przekłuwa balonik romantycznej wzniosłości, lecz jednocześnie nie odbiera Dziadom powagi. Sięgając po mniej popularny Ustęp, bez zbędnego unowocześniania osadza tekst we współczesnym kontekście relacji polsko-rosyjskich. W ten sposób stara się trafiać do ludzi młodych - to oni najdotkliwiej odczuwają uwięzienie wśród duchów przeszłości, mogą się utożsamiać z bezwładnym, martwym ciałem Gustawa, z którego Konrad próbuje jeszcze wykrzesać romantycznego, patriotycznego ducha. Z drugiej strony metafizyczna refleksja nad tym, co po drugiej stronie, zainteresowanie przemijaniem, bliższe jest pewnie starszemu pokoleniu, które utyskuje nad brakiem współczesnych Gustawów.
Ten osobisty Raczakowy świat duchów jest bardziej "mimo Boga", niż "z Bogiem", rząd dusz to uczta dla Szatana. Zaświaty przypominają zimne kręgi piekielne Dantego, zimę po jesieni życia. Ani zbłąkane duszyczki, ani znękani bohaterowie, nie mają okazji zaznać niebiańskich blasków, nigdy nie spotykają kochającego Boga, odchodzą w ciemność długiego korytarza.
A my? Wychodzimy na ciepły majowy wieczór, do buczących chrabąszczy i nocnego życia miasta. I też nie wiemy, co dalej.
Anna Rogulska
- "Dziady" Adama Mickiewicza
- reż. Lech Raczak
- Fundacja Orbis Tertius
- premiera: 24.05
- CK Zamek