Kultura w Poznaniu

Opinie

opublikowano:

Brawurowy muzyczny slalom

Publiczność piątkowego koncertu wysłuchała wielu zabawnych anegdot, ale i kilkunastu znakomicie wykonanych piosenek. Dowiedzieliśmy się też, dlaczego zespół nazywa się Narciarze. Występ Doroty Miśkiewicz i jej kolegów był ozdobą tegorocznej Akademii Gitary.

. - grafika artykułu
Fot. Tomasz Nowak

Może to paradoks recenzować gitarowy festiwal z perspektywy koncertu, którego główną bohaterką była wokalistka, ale to chyba jednak paradoks pozorny. Po pierwsze - wieczór tenbył w programie festiwalu i to jako jedno z jego głównych wydarzeń. Po drugie - fundamentalne znaczenie dla jego brzmienia i jakości muzyki miało granie Marka Napiórkowskiego, a to wszak jeden z najznakomitszych polskich gitarzystów. A wreszcie po trzecie i najważniejsze: Akademia Gitary to festiwal otwarty na brzmienia, style i pomysły. Istotna jest wysoka jakość artystyczna, umiejętność poruszenia emocji słuchaczy i niebanalny przekaz. A z tym wszystkim podczas koncertu Doroty Miśkiewicz i Narciarzy nie było problemów.

Co muszą lubić Narciarze?

Piątkowy wieczór nie należał do tych, które nazwalibyśmy rewelacyjnymi i historycznymi, ani do tych, które przynosiłyby wyłącznie poważną, koturnową muzykę. Nie znaczy to jednak, że nie był to koncert znakomity. Tyle, że dominowała w nim atmosfera luzu, żartu, dowcipu, choć i całkiem poważne granie.

A zatem Dorota Miśkiewicz & Narciarze. Skąd ta nazwa? Otóż, jak stwierdziła liderka na samym początku wieczoru "wszyscy członkowie zespołu muszą lubić narty, choć niekoniecznie muszą dobrze na nich jeździć. Muszą za to znakomicie grać, choć niekoniecznie muszą to lubić". W takiej to atmosferze - dykteryjek, opowiastek, żarcików miał upłynąć ten wieczór. Komu to nie przeszkadzało (zdaje się, że nie było w Sali Wielkiej takich, którym by przeszkadzało), ten mógł przeżyć bardzo miły, przyjemny wieczór z wykonawstwem na najwyższym poziomie, a przy tymw lekkim nastroju, z muzykowaniem pełnym finezji.

Perfekcja

Zgodnie z zapowiedziami program wieczoru został zorganizowany wokół piosenek Doroty Miśkiewicz - na tę okoliczność nieco przearanżowanych. Nie zabrakło jednak i kilku niespodzianek. W zapowiedziach wieczoru głośno podkreślano fakt, że na gitarze basowej zagra tym razem Kuba Badach. I tak się też stało. Ceniony i bardzo popularny wokalista udowodnił, że całkiem poprawnie daje sobie radę, grając na basie. Jako, że zespół zawiązał się ponoć w związku z propozycją kilku koncertów (oraz pojeżdżenia na nartach!) na terenie Włoch, Badach stwierdził ze sceny, że na basie dotychczas koncertował głównie we Włoszech.

Jak grał? Szczerze mówiąc: czasami nadrabiał tańcem i gestykulacją, ale też w paru momentach pokazał się z bardzo dobrej strony. Choć miał też za partnerów dwóch znakomitych instrumentalistów - wspomnianego już wybitnego gitarzystę Marka Napiórkowskiego i również znanego od lat na muzycznych scenach perkusistę Sebastiana Frankiewicza. Pomagali oni tuszować ewentualne niedoskonałości. Swą największą klasę pokazał Badach, kiedy przyszła na niego pora, by zaśpiewał. Perfekcyjnie i naprawdę ujmująco wykonał dwie piękne cudze piosenki: "Siódmy rok" z repertuaru Andrzeja Zauchy i "A song for you" Raya Charlesa.

Nucę, gwiżdżę sobie...

Na początek wieczoru w wykonaniu Miśkiewicz zabrzmiały "Suwalskie bolero", "Nucę, gwiżdżę sobie" oraz "Budzić się i zasypiać (z tobą)", a zatem trzy bodaj najlepsze piosenki z jej płyty "Caminho" przeplecione jeszcze kilka lat starszym utworem "Poza czasem".Usłyszeliśmy zatem starannie dobrany repertuar, niby wszystko na luzie, ale muzycznie świetnie przygotowane. Poszczególne piosenki wykonane różnorodnie: jedne z lekko etnicznym, latynoskim echem, drugie w niemal jazz-rockowym klimacie muzyki fusion. Potem była jeszcze m.in. piosenka z filmu "Zemsta" w reżyserii Andrzeja Wajdy, w oryginale śpiewana przezRomana Polańskiego, tutaj wykonana solo i a capella - jeśli nie liczyć drobnych perkusyjnych "przeszkadzajek" - przez Miśkiewicz.

W goglach

Dużo zabawy - i świetnego grania - było też podkoniec koncertu, gdy artyści postanowili przypomnieć piosenkę "W komórce" z ostatniej studyjnej płyty Miśkiewicz. W oryginale w duecie z wokalistką wykonuje ją Wojciech Waglewski. A ponieważ lider Voo Voo to nie byle kto, postanowili go zastąpićwszyscy trzej panowie - kolejno wykonując jego partie wokalne. A chwilę później, gdy publiczność nie miała dość, pozostając w kołyszącej rytmice kolejnego utworu, Miśkiewicz z kolegami zaśpiewali (nadal nawiązując do Waglewskiego) fragment piosenki "Jak gdyby nigdy nic" Voo Voo, po czym artystka uroczo, zabawnie i trafnie sparodiowała jeszcze wokalizy Mateusza Pospieszalskiego.

A ponieważ nazwa zobowiązuje, artyści opowiadali też o pozycjach narciarskich, uczyli naprędce wymyślonych narciarskich piosenek, wreszcie na bis wyszli w goglach, a liderka również w kasku.

Z uśmiechem

Najbardziej niebezpieczne jest to, gdy artyści na scenie bawią się lepiej niż publiczność. Tu ani przez moment nie było takiej obawy. Wykonawcy, mimo zabawowej formuły, dbali, by całość nie przerodziła się w kabaret, ale by uśmiech był jedynie dodatkiem do muzyki. Dodać do tego trzeba świetny kontakt z publicznością, a także zbiorowe śpiewy i głośne owacjesłuchaczy.

Jak wspomniałem na początku, nie był to koncert, który zmieniałby losy świata. Ale też po tej półtoragodzinnej zabawie nie było chyba nikogo, kto nie opuszczałby sali z uśmiechem na ustach, a to też jest niewątpliwie miara sukcesu.

Tomasz Janas

  • Akademia Gitary: Dorota Miśkiewicz & Narciarze
  • Sala Wielka CK Zamek
  • 2.09