Co najmniej dwie z tych rzeczy przydarzyły się niejakiej Virginii, dlatego z ciekawością wybrałam się do teatru, by poznać kolejne jej wcielenie - tym razem przeniesione na deski najbardziej kameralnej ze scen Teatru Nowego przez studentów Studia teatralno-aktorskiego STA.
"Dramat analizuje zawiłości małżeństwa w średnim wieku, Marty i George'a. Pewnego późnego wieczoru, po przyjęciu na uniwersyteckim wydziale, przyjmują do siebie jako gości młodszą parę, Nicka i Honey i wciągają ich w niuanse swojego gorzkiego związku" - przeczytać można na temat pochodzącego z 1962 roku dramatu teatralnego Edwarda Albeego "Kto się boi Virginii Woolf?" (org. "Who's afraid of Virginia Woolf", konieczne śpiewane na melodię disney'owskich "Świnek trzech", czyli "Who's afraid of Big Bad Wolf"). Każdy, kto choć raz spotkał się z tym tekstem - czy to w trakcie lektury, seansu filmowego (rok 1966, i wielka czwórka: Elizabeth Taylor, Richard Burton, Sandy Dennis i George Segal) czy spektaklu, wie, że "niuanse gorzkiego związku" są delikatnym niedopowiedzeniem.
"Drapieżna i niebezpieczna psychodrama, w której stawka jest podbijana o kolejne wstydliwe tajemnice i kompleksy", "ryzykowna gra", "erupcja oskarżeń, pretensji i żalu" daleko bardziej oddaje sprawiedliwość, dlatego cieszę się, że akurat te słowa znalazły się w opisie sztuki na stronie Teatru Nowego. Nie ma tu czarów i półprawd - jest obietnica dokładnie tego, co dostajemy.
"Kto się boi Virginii Woolf?" w przekładzie Jacka Poniedziałka wyreżyserował i opracował muzycznie Piotr Dąbrowski. Za scenografię odpowiada Bartosz Gorockiewicz, kostiumy zaprojektowała Paula Maria Głowacka, ruch sceniczny należał natomiast do Laury Kondratowicz. Malina Goehs pełniła funkcję asystentki reżysera. Przy barze natomiast spotkali się...
Marta. Połączenie żywiołów, z których wcielająca się w jej postać Sandra Dudek wzięła to, co najbardziej przerażające i fascynujące jednocześnie. Gdybym musiała podsumować jej kreację jednym słowem, bez wątpienia powiedziałabym o niej "nieposkromiona". Im głośniej się śmiała, tym bardziej dawała nam do zrozumienia, że to nie jej śmiechu mamy słuchać. Im ponętniej tańczyła, tym bardziej rozpaczliwie pozwalała nam odczuć, że jeśli tylko się zatrzyma, zamilknie, przestanie walczyć - rozpadnie się, zapadnie się w fotel, przykryje i uświadomi sobie, że tak naprawdę...
Żabcia. Niepozorność pierwszych kroków postawionych w tej historii sprawiła, że nie spodziewałam się wiele po ciągu dalszym. Katarzyna Ratajczak zaskoczyła mnie ogromnie, odkrywając coraz to kolejne warstwy swojej Honey. Od zakłopotania i kurtuazji, przez wyzwalaną alkoholem swobodę, nieudolnie maskującą ogromny ból i jeszcze większą samotność aż do całkowitego z (a)łamania. Delikatna, ale i niesamowicie silna, walcząca o utrzymanie pozorów, ale i powoli odkrywająca w sobie zgodę na to, by z tej walki się wycofać. Najlepiej z całej czwórki udało jej się uchwycić powolny proces odpływania w alkoholowy niebyt (Marta deptała jej po piętach, z kolei na George'u i Nicku te raz za razem napełniane szklanki zdawały się nie robić absolutnie żadnego wrażenia).
George. Antypatyczny, odpychający, odrażający i bezczelny. Nie sposób obdarzyć go choćby cieniem sympatii, nawet wtedy, kiedy jego "urocza" żonka wyciąga na światło dzienne najbardziej bolesne rozdziały historii jego życia. Coś na kształt współczucia, może litości - tak, sympatia - zdecydowanie nie. Nie jest łatwo stworzyć taką postać, jednak Piotr Izydorski poradził sobie z tym naprawdę dobrze. Nawet w chwili, w której - wydawać by się mogło - odsłonił się najbardziej, nawet wtedy trudno było spojrzeć na niego odrobinę chociaż czulej. Trudno było dopuścić do siebie myśl o tym, że nie jest taki bez przyczyny, że coś go przecież takim uformowało. Uniósł Izydorski George'a od początku do końca. Tego w garniturze i tego w dresach, pokładającego się ze śmiechu i bestialsko znęcającego się nad... Właściwie to nad każdym. Cieszę się, że już nigdy się nie spotkamy.
Nick. Najbardziej stonowany i trochę... nieobecny? Z jednej strony, tak jak oni wszyscy, ma swoje miejsce w samym środku tej do skraju patologicznej układanki, z drugiej jednak odniosłam wrażenie, jakby sam Cezary Cichoń znajdował się za szklaną szybą. Widać go, ale nie tak wyraźnie. Słychać, ale nie tak donośnie jakby się chciało. Choć nie mam poczucia, by było to zamierzone (czyli zakładam, że Cichoń się w swojej postaci jeszcze po prostu nie umościł na tyle, by się swojego Nicka, nomen omen, nie bać), nie nazwałabym tej kreacji nieudaną. Może nie ślepo, ale jednak uwierzyłam temu młodemu naukowcowi w ciele greckiego boga, który walcząc z demonami własnego małżeństwa wylądował na afterze z upokarzającym go Georgem i kokietującą go Martą, zmuszony do obserwowania i współuczestnictwa w ich niezrozumiałych, sadomasochistycznych gierkach.
A co ze światem wokół nich? Kostiumy - trafne, wielowymiarowe (George i podkoszulka), maskujące (Marta i brokatowa sukienka), a jednocześnie nienachalne. Scenografia w przeważającym kolorze wściekłej, buduarowej czerwieni, z ciekawym drugim (trzecim?) planem schowanym za półprzezroczystą zasłoną, pozostawiającą pole do interpretacji. Uwaga do muzyki: choć fragmenty utworów powyciąganych głównie z rozrywkowego kanonu zdawały się dość dobrze wpisywać w dynamikę opowiadanej historii, w ostatecznym rozrachunku nie zadziałały na jej korzyść. Jeśli nagłe, jakby przypadkowe zerwanie każdej z wprowadzonych piosenek było celem zamierzonym, nie zdekodowałam jego znaczenia; jeśli jednak nie skrywało ono w sobie żadnego drugiego dna, żałuję, że pod względem technicznym kwestie dźwiękowe nie zostały nieco subtelniej wkomponowane w całość.
Mimo tego nie warto bać się Virginii. Może i nie potraktuje nas z czułością, może nie przytuli i nie szepnie miłych słówek, ale za to opowiedzą nam o niej ludzie, którzy cali są swoją pasją. A w takim wykonaniu nawet najtrudniejszych historii czyjegoś życia słucha się i ogląda z przyjemnością. Brawo.
Marta Szostak
- "Kto się boi Virginii Woolf?"
- reż. Piotr Dąbrowski
- Studio STA, gościnnie w Teatrze Nowym
- 10.01
© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2025