Kultura w Poznaniu

Książki

opublikowano:

Dobrze mi się mówi Tarantino

- Po przeczytaniu książki wróciłem do filmu i dopiero wtedy go doceniłem. Powieść dopowiada kontekst scen, które zdawały mi się oderwane od siebie, za mało rozbudowane, takie dosyć przypadkowe. W połączeniu z książką nagle obrastają mięsem, nabierają sensu albo innych znaczeń -  mówi Maciej Potulny*, tłumacz literatury, m.in. najnowszej książki Pewnego razu w Hollywood Quentina Tarantino.

. - grafika artykułu
Maciej Potulny, fot. archiwum prywatne

Amerykański reżyser Quentin Tarantino debiutuje jako pisarz, rozszerzoną wersją scenariusza do swojego ostatniego filmu Dawno temu w Hollywood. To jego własna fantazja na temat fabryki snów w latach 60-tych, której kanwą jest dramatyczna historia Romana Polańskiego, jego żony Sharon Tate i bandy morderców Charlie Mansona, jaka wydarzyła się w roku 1969. Jak się tłumaczy książkę słynnego reżysera? Jego filmowy styl znamy wszyscy, ale jaki styl ma Tarantino w powieści?

Warto dodać, że wydarzenia, o których Pan wspomniał, są tłem dla wielu innych historii w tej powieści - między innymi dla losów Ricka Daltona i Cliffa Bootha, dla czegoś w rodzaju esejów na tematy różne, głównie filmowe, dla nie zawsze prawdziwych hollywoodzkich anegdot, a także dla rozbudowanych pomysłów na scenariusze westernów. Pierwsza książka Quentina Tarantino jest tak różnorodna, że tłumaczenie jej było prawdziwą przyjemnością. Lubię, kiedy pracując nad przekładem, mam do czynienia z różnymi stylami (głosami), które muszą brzmieć charakterystycznie, a jednocześnie powinien je łączyć spójny ton. Takich wyzwań nie brakuje u Tarantino - nie tylko w filmach, w których bawi się on stylistyką - na przykład kiedy miesza elementy filmów gangsterskich, filmów walki, komedii, horroru i sensacji - ale też, a może nawet przede wszystkim, w powieści, bo charakter postaci przebija nie tylko z dialogów, lecz także z języka opisów i narracji zdarzeń.

Rozdziały o Cliffie i Ricku musiały brzmieć trochę inaczej niż te o Sharon albo o Jayu Sebringu. Nieco innym tonem trzeba było opowiedzieć po polsku dialog między Cliffem i Aldem Rayem, a innym fabułę Lancera stylizowaną na pulpową nowelę. Na szczęście Tarantino nie udziwnia języka, nie tworzy tasiemcowych, karkołomnych konstrukcji - pisze dosadnie, zwięźle i naturalnie, jakby po prostu rozmawiał w knajpie z czytelnikiem. Bez zażenowania bryluje wiedzą o świecie filmu, ale nie osacza trudnym językiem. Czytelnik wychodzi z tego spotkania mądrzejszy, rozbawiony, z głową pełną ciekawych rzeczy, ale nie czuje się przytłoczony i zmęczony. To miłe.

Mieszka Pan dziś w Melbourne, w Australii, ale urodził się Pan w Żninie na wielkopolskich Pałukach. Jak zaczęła się Pana kariera tłumacza literatury? Gdzie Pan studiował i pracował przed wyjazdem na antypody?

To chyba wynik odwiecznej potrzeby gadania. Moja mama regularnie dbała, żebym miał pod ręką książkę, a potem wciąż spotykałem ludzi, którzy inspirowali mnie do pisania - w szkole, w księgarni, w czasopismach, w których stawiałem pierwsze kroki, ale jeszcze nie wiedziałem, co będę chciał robić. Wiedziałem tyle, że uduszę się w tradycyjnej pracy. Nosiło mnie. Po kilku latach podróżowania zdecydowałem, że zamiast ciężko harować, trzeba robić coś przyjemnego, czego efekt da się łatwo zobaczyć. Padło na tłumaczenie, bo wydawało mi się, że wystarczy znać angielski i lubić słowa, ale... czekał mnie bardzo zimny prysznic.

Szybko okazało się, że to wcale nie jest łatwe, a tłumacz spędza w pracy o wiele więcej czasu niż przeciętny pracownik biura, firmy itp. W zamian dostaje ogromną satysfakcję i możliwość pracy tam, gdzie chce - nawet na plaży w dowolnym miejscu świata, jeśli w takich warunkach umie się skupić. Do dzisiaj pamiętam pierwszą krytykę od profesjonalisty: fajnie, że są chęci, ale niestety najpierw trzeba poczytać dużo książek napisanych dobrze po polsku. To samo radzę każdemu, kto chciałby spróbować tłumaczenia. Umiejętność swobodnego pisania po polsku i intuicja są o wiele ważniejsze niż znajomość angielskiego. Nie trzeba kończyć specjalnych studiów, tym bardziej językowych. Przydaje się za to ciekawość świata i znajomość kontekstu kulturowego - bo to bardzo ułatwia pracę.

Przydaje się też trochę szczęścia. Wiem, że pewnie zrezygnowałbym z prób tłumaczenia, gdyby nie pani redaktor Hanna Koźmińska, która uwierzyła mi wbrew pierwszemu wrażeniu i ostrożnie wpuściła mnie do tego świata, w którym współpracujemy do dzisiaj. Aha, i absolutnie niezbędna jest pokora, chęć słuchania uwag redakcyjnych i ciągła nauka. Zawsze trzeba pamiętać, że są ludzie, którzy po prostu wiedzą lepiej.

Lista nazwisk pisarzy, których powieści Pan tłumaczył, zrobiła na mnie duże wrażenie. Powieści Huberta Selby'ego Juniora, Chucka Palahniuka, Rachael Lippincott, a nawet Huntera S. Thompsona to nie jest literatura łatwa i przyjemna. Sam Pan wybiera książki do tłumaczenia? Są to też Pana ulubieni pisarze? Który autor okazał się najtrudniejszy do tłumaczenia na język polski, a który najłatwiejszy?

Dziękuję, muszę przyznać, że sam jestem z nich dumny. Najczęściej jest tak, że to wydawnictwa proponują książki do tłumaczenia i zwłaszcza początkujący tłumacz powinien korzystać z takich okazji, bo to szansa nie tylko, żeby wsunąć stopę w drzwi, ale też spróbować sił w różnych gatunkach literackich. Szczęście też jest ważne - u mnie tak było w przypadku Lęku i odrazy w Las Vegas Thompsona. Wydawnictwo Niebieska Studnia poprosiło mnie o redakcję tej książki, przetłumaczonej przez Marcina Wróbla, który wysłał w ciemno do wydawnictwa kompletny przekład - nie do wiary, że przed nim nikt tego nie zrobił!. Przekład Marcina był świetny, żywy, dziki, ale... aż za bardzo. Trzeba było trochę go utemperować i uczesać, żeby był też literacki. To czesanie zmieniło się w pisanie wielu fragmentów od nowa, dlatego w końcu uznaliśmy, że Las Vegas stał się naszym wspólnym projektem.

Z kolei moim autorskim pomysłem było przełożenie Piekielnego Brooklynu Huberta Selby'ego Juniora, jednego z najlepszych pisarzy amerykańskich drugiej połowy XX wieku, znanego między innymi z Requiem dla snu. Właśnie on jest moim ulubionym pisarzem, uwielbiam wszystkie jego książki, a jednocześnie ten przekład był najtrudniejszy i najciekawszy ze względu na styl, formę i treść. Boję się, że mógłbym do końca rozmowy pleść tylko o nim, więc poprzestańmy na tym, że warto znaleźć tę książkę w bibliotece, bo chyba kupić już jej się nie da. Liczę na to, że ktoś w Polsce jeszcze zdecyduje się wydać resztę jego powieści i opowiadań. Quentin Tarantino zaś był jednym z łatwiejszych przekładów, bo czułem, że idealnie mi się mówi jego językiem. To chyba trochę tak jak z coverami - kawałek może być bardzo wymagający, ale jeżeli słyszysz każdy jego dźwięk w sercu, to granie go jest czystą frajdą.

Przyznam, że nie przepadam za kinem Tarantino, ale powieść, którą Pan przetłumaczył mnie zauroczyła, może dlatego że kocham kino z lat 20-60. Rozważania reżysera o kinie dawnego Hollywood bawiły mnie, gdyż okazało się, że mamy podobne zdanie. A jak u Pana z uczuciami do starego kina?

Pewnie bliżej mi pod tym względem do Ricka niż do Cliffa. Oglądam bardzo dużo filmów, ale moje ulubione pochodzą z późniejszych lat. Chętnie wracam do tych z lat 60-90., w których opowieść była ważniejsza niż efekty (od Powiększenia i Nocnego kowboja do Upadku albo Gry), nie jest to jednak nic ekstremalnie ambitnego i zdecydowanie jestem w rozrywkowym obozie hollywoodzkim - pierwsze filmy z Hackmanem, Bridgesem, Hoffmanem, De Niro czy Pacino to mój limit cierpliwości, jeśli chodzi o sięganie w głąb historii kina.

Podczas tłumaczenia Pewnego razu w Hollywood przypominały mi się filmy oglądane jednym okiem jeszcze w czarno-białej telewizji i dzięki Tarantino odświeżyłem sobie niemal wszystkie, o których jest mowa w książce - w każdym razie te w miarę dostępne. Nie zmieniłem  jednak obozu - wciąż bardziej podobały mi się spaghetti westerny niż ambitne kino europejskie. W gruncie rzeczy sądzę, że z punktu widzenia tłumacza znajomość tych filmów i filmów w ogóle jest ważna, ale myślę o nich przede wszystkim jako o rozrywce.

Powieść Dawno temu w Hollywood jest najbardziej osobistym wyznaniem Quentina Tarantino, na jakie się dotąd zdobył. Opowiada o swoich filmowych sympatiach i antypatiach. A jak Maciej Potulny vs Quentin Tarantino? Lubi Pan jego filmy?

Mam mieszane uczucia. Lubię większość z nich, ale nie bezkrytycznie. Najczęściej staram się je polubić - jak większość rzeczy, którym poświęcam czas - ale nie zawsze się to udaje za pierwszym razem. Na przykład mam do dzisiaj problem z Kill Bill, bo kompletnie mnie nie interesuje jego formuła, a na drugim końcu spektrum mam scenariusz QT do Urodzonych morderców, których mogę oglądać co tydzień i wciąż dostrzegać coś nowego. Sympatią do Wściekłych psów i Pulp Fiction raczej nie ma co się chwalić, bo te lubią niemal wszyscy.

Jeżeli zaś chodzi o Pewnego razu... w Hollywood, to za pierwszym razem obejrzałem i szybko o nim zapomniałem. Po przeczytaniu książki wróciłem do filmu i dopiero wtedy go doceniłem. Powieść dopowiada kontekst scen, które zdawały mi się oderwane od siebie, za mało rozbudowane, takie dosyć przypadkowe. W połączeniu z książką nagle obrastają mięsem, nabierają sensu albo innych znaczeń. Naprawdę to właśnie dzięki książce polubiłem film. Podoba mi się jej język, fakt, że sceny nie są ograniczone długością ujęć, wtrącenia o rzeczach jedynie luźno związanych z fabułą wypadają na piśmie o wiele lepiej niż na wizji. Podoba mi się to, że zamiast krwawej jatki w książce jest więcej refleksji na temat partnerstwa w różnych jego przejawach.

Mam też wrażenie, że Tarantino spełnił jedną ze swoich fantazji, którą pośrednio zasygnalizował we wspomnianym przez Pana rozdziale - w którym Cliff, a raczej sam Quentin, opowiada o swoich sympatiach filmowych. Jego zdaniem filmy europejskie przypominały powieści między innymi w tym sensie, że ukazywały szerszą gamę odcieni moralności i nie starały się, by widz polubił ich bohaterów. W filmie Tarantino lubimy ich choćby dlatego, że są grani przez sympatycznych aktorów. W książce dowiadujemy się o nich wielu rzeczy, które mogą nam ich obrzydzić - a tymczasem QT ma to w nosie. Warto też zauważyć, że zarówno w filmie, jak i w powieści bohaterowie dosyć desperacko starają się osiągnąć coś więcej, ale w książce dochodzi wyraźniej do głosu argument, żebyś umiał się cieszyć tym, co już masz. Dla mnie było to proste, ale ważne przesłanie pierwszej powieści Quentina Tarantino.

Rozmawiał Przemysław Toboła

*Maciej Potulny - ur. w 1975, ukończył anglistykę i kolegium języków obcych UAM w Poznaniu. Od 2000 roku tłumacz literatury, m.in. Huberta Selby'ego Juniora, Chucka Palahniuka, Quentina Tarantino oraz Huntera S. Thompsona. Od kilku lat mieszka w Australii.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2021